To jest typowy dzień „działo się tak dużo że więcej wcisnąć
się nie da”. Mogłabym wam opowiedzieć o musie z białej czekolady, który dziś
zrobiłam, i który swoją droga był genialny, ale to niestety była czynność zaplanowana.
Mogłabym też napisać o tym, czego uczę się do kolokwium na jutro, ale po
pierwsze wcale się nie uczę, a jest, o zgrozo, 23.47, a poza tym to też raczej
zaplanowane.
Mogłabym nic nie napisać, ale wtedy po pierwsze strona by
pozostałą pusta, a po drugie ktoś czeka na ten dzień, więc się nie doczeka.
Postanowiłam więc że to jest ten dzień, kiedy wyjaśnię jak to się stało ze tu
zaistniałam.
Miałam zacząć od pierwszego stycznia ale nie zrobię tego, bo
to nie jest właściwy początek. Wszystko bowiem zaczęło się w okolicach roku
2004 gdy zaczęłam pisać na blogach internetowych. Nie interesowały mnie
pamiętniki, dzienniki i inne takie, raczej, bo nigdy nie byłam w tym
systematyczna i miałam nudne życie którym nie warto się z nikim dzielić. To był
jednak czas, gdy zaczęły istnieć blogi grupowe. Idea była prosta- grupa ludzi
pisze opowiadania tworząc wspólnie jakąś rzeczywistość. Wyglądało to trochę
inaczej niż wygląda teraz, ale wkręciłam się tam i pisałam. Pisałam na wielu
blogach, tworzyłam coraz to nowe postaci, bardzo się w to wkręciłam. Później
miałam przerwę, trochę wypadłam z blogowego świata w którym, jak na tamten czas
i tamte blogi z opowiadaniami, byłam mocno kojarzona. Prowadziłam też swoje
własne opowiadania, ale żadne z nich nie doczekało się zakończenia. Później na
jakiś czas z blogów znikłam. W okolicach
2009 czy 2010 roku znalazłam blog New York College, grupowiec typowy, i
postanowiłam powrócić do pisania. I od tamtej pory znów zaistniałam w tym świecie,
który wyglądał zupełnie inaczej niż kiedyś. Wkręcił mnie jednak, zaczęłam
tworzyć postać C., której historia trwa na Atomach Szczęścia.
Miałam różne wzloty i upadki a mój komputer oraz maszyna do
pisania, służyły mi bardzo przy pisaniu kolejnych opowiastek. Moją ambicją było
stworzenie powieści, ale jestem osobą mocno niecierpliwą i zazwyczaj nie
pozwalam moim postaciom powoli powstawać i żyć swoim życiem, przez co wszystko
psuję. To jednak nie jest ważne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że pojawienie się
na NYC musiało być wcześniejsze, bowiem w 2010 to ja stamtąd odeszłam na jakiś
czas. Moja głowa nie chce dobrze pracować o tej godzinie.
Skracając trochę całość- wracałam i odchodziłam z NYC, bo
ile razy zdawałam sobie sprawę, ze wciąga mnie zbyt mocno, tyle razy zaczynałam
za nim tęsknić. Teraz dokładnie jestem na etapie zostawienia NYC za sobą, ale
udało się chyba tylko dzięki temu że historia C. jest na Atomach, a historię
Tommie, którą tam ostatnio tworzyłam, chcę napisać lepiej. ALE przyszedł 1 stycznia,
wszędzie widziałam te obrazki 365 stron, 12 rozdziałów i tak dalej,
postanowiłam że to dobry pomysł na powieść. Wiecie, codziennie pisać jedną
stronę o dziewczynie co każdego dnia robi coś więcej, skacze ze spadochronem,
lata szybowcem etc. Taki duże więcej. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że to
słaby pomysł, zbyt odrealniony, bo kto dałby tak naprawdę radę?
Postanowiłam więc że spróbuję zrobić własne więcej, w ramach
moich możliwości, umiejętności, czasu. Czasami się nie udaje, jak dziś, poza tym
to dopiero jedenasty dzień. Jednak, mimo tego że czasami piszę więcej o sobie
niż planowałam, czasami zbyt pokazuję siebie, czasami kończę zbyt daleko od
tego, gdzie skończyć chciałam, to cieszę się że to robię. Sama sobie mogę
udowodnić, że nie robię niczego. Że mogę zrobić więcej i coś z tego mieć. Że
ktoś to nawet czyta. Że umiem znaleźć codzienne tą chwilę czasu by coś napisać,
uczę się systematyczności i wypełniam pustkę, jaka powstaje zawsze gdy
przestaję pisać na NYC.
Idę spać i wam polecam to samo, jeśli o tak dziwnej porze tu
jesteście.
Yo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz