niedziela, 11 stycznia 2015

/Dzień 11./

To jest typowy dzień „działo się tak dużo że więcej wcisnąć się nie da”. Mogłabym wam opowiedzieć o musie z białej czekolady, który dziś zrobiłam, i który swoją droga był genialny, ale to niestety była czynność zaplanowana. Mogłabym też napisać o tym, czego uczę się do kolokwium na jutro, ale po pierwsze wcale się nie uczę, a jest, o zgrozo, 23.47, a poza tym to też raczej zaplanowane.

Mogłabym nic nie napisać, ale wtedy po pierwsze strona by pozostałą pusta, a po drugie ktoś czeka na ten dzień, więc się nie doczeka. Postanowiłam więc że to jest ten dzień, kiedy wyjaśnię jak to się stało ze tu zaistniałam.

Miałam zacząć od pierwszego stycznia ale nie zrobię tego, bo to nie jest właściwy początek. Wszystko bowiem zaczęło się w okolicach roku 2004 gdy zaczęłam pisać na blogach internetowych. Nie interesowały mnie pamiętniki, dzienniki i inne takie, raczej, bo nigdy nie byłam w tym systematyczna i miałam nudne życie którym nie warto się z nikim dzielić. To był jednak czas, gdy zaczęły istnieć blogi grupowe. Idea była prosta- grupa ludzi pisze opowiadania tworząc wspólnie jakąś rzeczywistość. Wyglądało to trochę inaczej niż wygląda teraz, ale wkręciłam się tam i pisałam. Pisałam na wielu blogach, tworzyłam coraz to nowe postaci, bardzo się w to wkręciłam. Później miałam przerwę, trochę wypadłam z blogowego świata w którym, jak na tamten czas i tamte blogi z opowiadaniami, byłam mocno kojarzona. Prowadziłam też swoje własne opowiadania, ale żadne z nich nie doczekało się zakończenia. Później na jakiś czas z blogów znikłam.  W okolicach 2009 czy 2010 roku znalazłam blog New York College, grupowiec typowy, i postanowiłam powrócić do pisania. I od tamtej pory znów zaistniałam w tym świecie, który wyglądał zupełnie inaczej niż kiedyś. Wkręcił mnie jednak, zaczęłam tworzyć postać C., której historia trwa na Atomach Szczęścia.

Miałam różne wzloty i upadki a mój komputer oraz maszyna do pisania, służyły mi bardzo przy pisaniu kolejnych opowiastek. Moją ambicją było stworzenie powieści, ale jestem osobą mocno niecierpliwą i zazwyczaj nie pozwalam moim postaciom powoli powstawać i żyć swoim życiem, przez co wszystko psuję. To jednak nie jest ważne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że pojawienie się na NYC musiało być wcześniejsze, bowiem w 2010 to ja stamtąd odeszłam na jakiś czas. Moja głowa nie chce dobrze pracować o tej godzinie.

Skracając trochę całość- wracałam i odchodziłam z NYC, bo ile razy zdawałam sobie sprawę, ze wciąga mnie zbyt mocno, tyle razy zaczynałam za nim tęsknić. Teraz dokładnie jestem na etapie zostawienia NYC za sobą, ale udało się chyba tylko dzięki temu że historia C. jest na Atomach, a historię Tommie, którą tam ostatnio tworzyłam, chcę napisać lepiej. ALE przyszedł 1 stycznia, wszędzie widziałam te obrazki 365 stron, 12 rozdziałów i tak dalej, postanowiłam że to dobry pomysł na powieść. Wiecie, codziennie pisać jedną stronę o dziewczynie co każdego dnia robi coś więcej, skacze ze spadochronem, lata szybowcem etc. Taki duże więcej. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że to słaby pomysł, zbyt odrealniony, bo kto dałby tak naprawdę radę?

Postanowiłam więc że spróbuję zrobić własne więcej, w ramach moich możliwości, umiejętności, czasu. Czasami się nie udaje, jak dziś, poza tym to dopiero jedenasty dzień. Jednak, mimo tego że czasami piszę więcej o sobie niż planowałam, czasami zbyt pokazuję siebie, czasami kończę zbyt daleko od tego, gdzie skończyć chciałam, to cieszę się że to robię. Sama sobie mogę udowodnić, że nie robię niczego. Że mogę zrobić więcej i coś z tego mieć. Że ktoś to nawet czyta. Że umiem znaleźć codzienne tą chwilę czasu by coś napisać, uczę się systematyczności i wypełniam pustkę, jaka powstaje zawsze gdy przestaję pisać na NYC.

Idę spać i wam polecam to samo, jeśli o tak dziwnej porze tu jesteście.


Yo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz