sobota, 17 stycznia 2015

/Dzień 17./

Jak już się nie raz żaliłam (na nieszczęście chyba się pamiętnikowo zrobiło) sesja trwa. Trwa sobie w najlepsze, nie zważając na brak snu, na stosy książek i te wszystkie jeszcze nawet nie zaczęte prace biednych studentów. Sesja sobie, studenci sobie. Tak było od zawsze, tak jest i już chyba pozostanie.

Czemu o tym mówię? Bo trzeba być totalnie walniętym, żeby w czasie sesji, gdy niczego się nie umie, a jeszcze mniej się zrobiło, wyjechać w piątek wieczorem i wrócić w niedzielę po południu. Wiedzieć, ze nie będzie czasu na naukę. Nawet nie planować tego, że się może coś uda. Nic się nie uda, z niczym się nie zdąży i w ogóle w poniedziałek rano będę latała po pokoju szukając jakichkolwiek pomocy naukowych, żeby coś się udało.

Właśnie tak, postanowiłam wyjechać, a z racji tego, ze jest już sobota to oznajmiam ze nie ma mnie w miejscu zamieszkania, przebywam sobie we wspaniałej Choszczówce i tylko czekam aż K. powie coś na temat tutejszego zapachu. Zrobiłam to z premedytacją i w pełni przekonania, że mimo, a może właśnie dzięki temu, że spędzę tutaj dobre półtora dnia, pozaliczam co mam pozaliczać. Oczywiście, będę w niedzielę po powrocie jęczała, płakała i skomlała, że nic mi się nie uda, że jestem tępa, że jestem głupia i w ogóle na co komu studia, ale w tym tkwi piękno tej sytuacji.

Otóż, moi drodzy, w tym przypadku sądzić inaczej to tak, jakby jechać na weekend do najlepszego przyjaciela i sądzić że potem nas wystawi i w niczym nie pomoże, i będzie kazał spadać. Jadąc na styczniową OMSA (prosty schemat- modlitwa, śniadanie, konferencja, modliwa, msza, obiad, konferencja, modlitwa, zabawa, kolacja, modlitwa; nie przerażajcie się, to jest mega) jestem przekonana, że zawalając wszystko zyskam wszystko. A nawet więcej.

Nie mogę teraz tego znaleźć, ale zdawało mi się, że kiedyś wspominałam, że udało mi się zaliczyć jedno kolokwium z tej sesji, choć nie miało prawa się to udać. Dosłownie, bo ciężko się nauczyć tekstu z szesnastu stron a4, tak beznadziejnej jakości, ze co drugie słowo trzeba zgadywać, jadąc autobusem, mając na to godzinę i przysypiając w międzyczasie. A udało się. Podobnym cudem było kolokwium z dnia piętnastego. Oficjalnie jeszcze niby nic, ale jestem pewna że zaliczyłam. Znowu, po ludzku, to nie ma prawa się udać. A się udało.

I jestem pewna, że tak będzie i teraz. To, co po ludzku udać się raczej nie powinno- uda się. Trochę ufności, rozmowy, relacji, zrozumienia. Recepta na szczęście gotowa.

Jestem więc na OMSA. Co miesiąc toczę ze sobą wewnętrzną wojnę, żeby się tu pojawić i zawsze się udaje. Im mocniej walczę tym jest lepiej, taka dobrze mi znana ironia sytuacji. Żałuję, ze jutro trzeba wracać. Żałuję, że nie można tu zostać na zawsze i tak sobie żyć. Czy to jest więcej? Chciałabym, żeby każde moje więcej tak wyglądało. Czas spędzony z Bogiem, a zarazem najlepszym przyjacielem, z trochę gorszymi, ale też dobrymi, przyjaciółmi i znajomymi, których kocham, choć nie zawsze lubię. A przynajmniej staram się kochać.

A nawet jeśli po powrocie nic nie będzie wcale dobrze to znaczy że jest dobrze. Wiem, pokręcone to i ciężko coś zrozumieć, ale taka już jestem. No i to wszystko przez Niego, a może raczej dzięki Niemu.


Yo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz