Jak już się nie raz żaliłam (na nieszczęście chyba się
pamiętnikowo zrobiło) sesja trwa. Trwa sobie w najlepsze, nie zważając na brak
snu, na stosy książek i te wszystkie jeszcze nawet nie zaczęte prace biednych
studentów. Sesja sobie, studenci sobie. Tak było od zawsze, tak jest i już chyba
pozostanie.
Czemu o tym mówię? Bo trzeba być totalnie walniętym, żeby w
czasie sesji, gdy niczego się nie umie, a jeszcze mniej się zrobiło, wyjechać w
piątek wieczorem i wrócić w niedzielę po południu. Wiedzieć, ze nie będzie czasu
na naukę. Nawet nie planować tego, że się może coś uda. Nic się nie uda, z
niczym się nie zdąży i w ogóle w poniedziałek rano będę latała po pokoju
szukając jakichkolwiek pomocy naukowych, żeby coś się udało.
Właśnie tak, postanowiłam wyjechać, a z racji tego, ze jest
już sobota to oznajmiam ze nie ma mnie w miejscu zamieszkania, przebywam sobie
we wspaniałej Choszczówce i tylko czekam aż K. powie coś na temat tutejszego
zapachu. Zrobiłam to z premedytacją i w pełni przekonania, że mimo, a może
właśnie dzięki temu, że spędzę tutaj dobre półtora dnia, pozaliczam co mam
pozaliczać. Oczywiście, będę w niedzielę po powrocie jęczała, płakała i
skomlała, że nic mi się nie uda, że jestem tępa, że jestem głupia i w ogóle na
co komu studia, ale w tym tkwi piękno tej sytuacji.
Otóż, moi drodzy, w tym przypadku sądzić inaczej to tak,
jakby jechać na weekend do najlepszego przyjaciela i sądzić że potem nas
wystawi i w niczym nie pomoże, i będzie kazał spadać. Jadąc na styczniową OMSA
(prosty schemat- modlitwa, śniadanie, konferencja, modliwa, msza, obiad,
konferencja, modlitwa, zabawa, kolacja, modlitwa; nie przerażajcie się, to jest
mega) jestem przekonana, że zawalając wszystko zyskam wszystko. A nawet więcej.
Nie mogę teraz tego znaleźć, ale zdawało mi się, że kiedyś
wspominałam, że udało mi się zaliczyć jedno kolokwium z tej sesji, choć nie
miało prawa się to udać. Dosłownie, bo ciężko się nauczyć tekstu z szesnastu
stron a4, tak beznadziejnej jakości, ze co drugie słowo trzeba zgadywać, jadąc
autobusem, mając na to godzinę i przysypiając w międzyczasie. A udało się.
Podobnym cudem było kolokwium z dnia piętnastego. Oficjalnie jeszcze niby nic,
ale jestem pewna że zaliczyłam. Znowu, po ludzku, to nie ma prawa się udać. A
się udało.
I jestem pewna, że tak będzie i teraz. To, co po ludzku udać
się raczej nie powinno- uda się. Trochę ufności, rozmowy, relacji, zrozumienia.
Recepta na szczęście gotowa.
Jestem więc na OMSA. Co miesiąc toczę ze sobą wewnętrzną
wojnę, żeby się tu pojawić i zawsze się udaje. Im mocniej walczę tym jest
lepiej, taka dobrze mi znana ironia sytuacji. Żałuję, ze jutro trzeba wracać. Żałuję,
że nie można tu zostać na zawsze i tak sobie żyć. Czy to jest więcej?
Chciałabym, żeby każde moje więcej tak wyglądało. Czas spędzony z Bogiem, a
zarazem najlepszym przyjacielem, z trochę gorszymi, ale też dobrymi,
przyjaciółmi i znajomymi, których kocham, choć nie zawsze lubię. A przynajmniej
staram się kochać.
A nawet jeśli po powrocie nic nie będzie wcale dobrze to
znaczy że jest dobrze. Wiem, pokręcone to i ciężko coś zrozumieć, ale taka już
jestem. No i to wszystko przez Niego, a może raczej dzięki Niemu.
Yo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz