Podobno Blue Monday. Prawdopodobnie najbardziej depresyjny
dzień w roku, chociaż wszystkie wyliczenia zostały dawno wykpione, a i sam ich
autor jednak zmienił zdanie. Trochę jak świadkowie Jehowy i koniec świata. Ale,
jak to ktoś stwierdził, wszystkie poniedziałki są niebieskie, więc- co za
różnica?
To był mój drugi raz w życiu, kiedy był jakiś problem z
wyświetleniem filmu w kinie. Tego pierwszego nawet nie pamiętam, a dziś był to „Boyhood”.
Film, który chciałam obejrzeć z kilku powodów. Dwa najważniejsze to tegoroczne
nominacje do Oscara oraz fakt, ze film kręcono kilkanaście lat. Kilkanaście
lat, po to, żeby aktorzy dorastali, żeby pokazać ich własne zmiany, a nie
różnych aktorów grających tę samą postać.
A. Powiedziała mi kiedyś, że filmy typowe trwają
dziewięćdziesiąt minut. Takie zwykłe, na, zazwyczaj, już znanym rysie i tak
dalej. „Boyhood” trwa sto sześćdziesiąt minut. Długo, prawda? Byłam trochę
przerażona tym. Zdarzają się filmy trwające te półtorej godziny, na których
ciężko nie zasnąć, a ten miał trwać niemal trzy i słyszałam o nim jako o filmie
opowiadającym życie zwykłego chłopaka. Filmie, w którym każdy może odnaleźć
samego siebie. Widziałam komentarze na Filmweb, że za długi, że nic się nie
dzieje, że nudny. Wiecie, chciałam go zobaczyć, ale byłam też przygotowana na
to, że mogę usnąć. Przezornie nie powstrzymywałam snu na wykładzie, który
miałam niewiele wcześniej, ale ja spać mogę zawsze i wszędzie.
Było dobrze. Było naprawdę dobrze. Nie czułam tego, że film
trwa tak długo, choć nie zdziwiłam się, że już się kończy. Bez większych
niespodzianek, zaskoczeń. Życie zwykłej amerykańskiej rodziny. Tak w zasadzie
to można by ten film pokazywać w ramach jakiejś ewangelizacji. Wiecie, rodzina
niewierząca, porzucona matka, która ma kolejnych facetów i kolejne rozwody,
ojciec wpadający od czasu do czasu, rodzeństwo, które raz za razem musi budować
swoje życie od nowa. Jest nawet niespodziewany motyw Biblii, i kto wie, jak by
się potoczył los bohaterów, gdyby postanowili uwierzyć.
Ale w zasadzie fabuła nie jest tym, co mnie najbardziej zainteresowało
w tej produkcji. Mimo wszystko to wciąż jest proces powstawania tego dzieła.
Główny bohater na początku filmu jest uroczym blondynem, później się staje
niemal emo o ciemnych włosach. Zakładam, a w zasadzie jestem pewna, że
scenariusz istniał już na początku, w całości. Ciekawe, czy musieli coś, jeśli
tak to czy wiele, w nim zmieniać, albo coś zmieniać w samych aktorach, żeby to
wszystko tworzyło spójną całość.
Poza tym uważam, ze film był ogromnym ryzykiem. Reżyser,
aktorzy, wszyscy biorący w tym udział, postanowili że następne dwanaście lat
będą tworzyć film. Oczywiście, to, ze został rozłożony tak bardzo w czasie
sprawiło, że nie kręcili go cały czas, ale mimo wszystko. Ile razy nie wiem, co
będę robiła za tydzień, za miesiąc, za rok. I to normalne, bo nawet gdy mam
plany to wszystko się zmienia. A oni zaryzykowali, że będą tworzyli film przez
dwanaście lat. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Ellar Coltrane, główny
bohater, zmarł. Albo Richard Linklater, reżyser. Zainwestowano w tą produkcję
pieniądze, czas i podjęto ogromne ryzyko. Moim zdaniem z dobrym efektem. Jak
sądzi Ameryka dowiemy się na rozdaniu Oscarów.
Nie wgłębiałam się jakoś mocno w temat tegorocznych Oscarów,
nie wiem jacy są faworyci i tak dalej. Sądzę jednak, że „Boyhood” jest tak
bardzo zwykły, normalny i życiowy, co nie oznacza że zły, że nie wygra.
I już na sam koniec, filozoficzna myśl z filmu, która pasuje
do Jednej Strony. „Zawsze jest teraz”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz