poniedziałek, 19 stycznia 2015

/Dzień 19./

Podobno Blue Monday. Prawdopodobnie najbardziej depresyjny dzień w roku, chociaż wszystkie wyliczenia zostały dawno wykpione, a i sam ich autor jednak zmienił zdanie. Trochę jak świadkowie Jehowy i koniec świata. Ale, jak to ktoś stwierdził, wszystkie poniedziałki są niebieskie, więc- co za różnica?

To był mój drugi raz w życiu, kiedy był jakiś problem z wyświetleniem filmu w kinie. Tego pierwszego nawet nie pamiętam, a dziś był to „Boyhood”. Film, który chciałam obejrzeć z kilku powodów. Dwa najważniejsze to tegoroczne nominacje do Oscara oraz fakt, ze film kręcono kilkanaście lat. Kilkanaście lat, po to, żeby aktorzy dorastali, żeby pokazać ich własne zmiany, a nie różnych aktorów grających tę samą postać.

A. Powiedziała mi kiedyś, że filmy typowe trwają dziewięćdziesiąt minut. Takie zwykłe, na, zazwyczaj, już znanym rysie i tak dalej. „Boyhood” trwa sto sześćdziesiąt minut. Długo, prawda? Byłam trochę przerażona tym. Zdarzają się filmy trwające te półtorej godziny, na których ciężko nie zasnąć, a ten miał trwać niemal trzy i słyszałam o nim jako o filmie opowiadającym życie zwykłego chłopaka. Filmie, w którym każdy może odnaleźć samego siebie. Widziałam komentarze na Filmweb, że za długi, że nic się nie dzieje, że nudny. Wiecie, chciałam go zobaczyć, ale byłam też przygotowana na to, że mogę usnąć. Przezornie nie powstrzymywałam snu na wykładzie, który miałam niewiele wcześniej, ale ja spać mogę zawsze i wszędzie.

Było dobrze. Było naprawdę dobrze. Nie czułam tego, że film trwa tak długo, choć nie zdziwiłam się, że już się kończy. Bez większych niespodzianek, zaskoczeń. Życie zwykłej amerykańskiej rodziny. Tak w zasadzie to można by ten film pokazywać w ramach jakiejś ewangelizacji. Wiecie, rodzina niewierząca, porzucona matka, która ma kolejnych facetów i kolejne rozwody, ojciec wpadający od czasu do czasu, rodzeństwo, które raz za razem musi budować swoje życie od nowa. Jest nawet niespodziewany motyw Biblii, i kto wie, jak by się potoczył los bohaterów, gdyby postanowili uwierzyć.

Ale w zasadzie fabuła nie jest tym, co mnie najbardziej zainteresowało w tej produkcji. Mimo wszystko to wciąż jest proces powstawania tego dzieła. Główny bohater na początku filmu jest uroczym blondynem, później się staje niemal emo o ciemnych włosach. Zakładam, a w zasadzie jestem pewna, że scenariusz istniał już na początku, w całości. Ciekawe, czy musieli coś, jeśli tak to czy wiele, w nim zmieniać, albo coś zmieniać w samych aktorach, żeby to wszystko tworzyło spójną całość.

Poza tym uważam, ze film był ogromnym ryzykiem. Reżyser, aktorzy, wszyscy biorący w tym udział, postanowili że następne dwanaście lat będą tworzyć film. Oczywiście, to, ze został rozłożony tak bardzo w czasie sprawiło, że nie kręcili go cały czas, ale mimo wszystko. Ile razy nie wiem, co będę robiła za tydzień, za miesiąc, za rok. I to normalne, bo nawet gdy mam plany to wszystko się zmienia. A oni zaryzykowali, że będą tworzyli film przez dwanaście lat. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Ellar Coltrane, główny bohater, zmarł. Albo Richard Linklater, reżyser. Zainwestowano w tą produkcję pieniądze, czas i podjęto ogromne ryzyko. Moim zdaniem z dobrym efektem. Jak sądzi Ameryka dowiemy się na rozdaniu Oscarów.

Nie wgłębiałam się jakoś mocno w temat tegorocznych Oscarów, nie wiem jacy są faworyci i tak dalej. Sądzę jednak, że „Boyhood” jest tak bardzo zwykły, normalny i życiowy, co nie oznacza że zły, że nie wygra.


I już na sam koniec, filozoficzna myśl z filmu, która pasuje do Jednej Strony. „Zawsze jest teraz”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz