wtorek, 20 stycznia 2015

/Dzień 20. /

Znacie prawidłowość powiązaną z wszelkimi dietami, ćwiczeniami i, tak generalnie, postanowieniami wzięcia się za siebie? Tak, właśnie tak, czy komuś o tym powiecie, czy też nie, w tym czasie sprzysięgną się przeciw wam wszelkie słodycze, kebaby i inne burgery czy chińczyki. I chociaż nikt miał nie wiedzieć, że postanowiłam przejść na dietę, a raczej ją zmienić, to i tak już wszyscy wiedzą, więc co będę ukrywać ten fakt.

Nie byłam na chińczyku już od dawien dawna. Jakoś od maja chyba, i to pomimo tego, że miałam na niego ochotę bardzo często. Jakoś się nigdy nie złożyło. Aż do teraz. Wczoraj pojechałam spotkać się z N. i K. właśnie w chińczyku, dziś dostałam propozycję od R. aby iść jutro. Ale to nic, to tylko chińczyk. Inaczej jeśli dodasz do tego frytki, które zjada W. siedząc obok ciebie na uczelni, czy też Burger Kinga, do którego idziesz po filmie. I kurczaka, którego miałaś nie jeść chociaż tydzień, a który tak pięknie pachnie akurat wtedy, gdy masz na niego ochotę.

Co ciekawe, na słodycze wcale nie mam ochoty. Znalazłam dziś w szafce pierniczki, które dostałam na święta, a o których zapomniałam, i które chyba jeszcze trochę tam poleżą. P. opowiadał że zjadł bitą śmietanę i robi galaretkę. Nie ruszyło mnie to.  A. i Z. zrobiły crumble, które co prawda nie jest moim ulubionym deserem, ale pięknie pachnie, a ja nawet na nie nie spojrzałam. Nie, tylko kebaba mam wciąż w głowie. I frytki.

Po tym przydługim wstępie czas stwierdzić, że wcale nie o tym miałam zamiar pisać. Przeżyję bez tego wszystkiego, chyba że zaczną jeść w mojej obecności tylko takie jedzenie. Wtedy będę zmuszona opuścić moich przyjaciół i innych znajomych i jadać w samotności. Czego się nie robi dla zdrowia i świetlanej przyszłości.

Ciężko jednak nazwać niejedzenie, albo inne jedzenie, moim więcej. Z założenia ma ono bowiem trwać już zawsze, a przynajmniej miesiąc, tak realnie na to patrząc, poza tym ogranicza się do tak podstawowej rzeczy jak jedzenie. Więc po prostu nie.

Miałam napisać, ze więcej było zrobienie treningu, ale doszłam do wniosku, że to by się mijało z celem, bo jest z tym trochę jak z tą dietą. Pojawiła się dziś jednak sytuacja, która dość mocno mnie uderzyła, której się nie spodziewałam i którą chyba warto się podzielić.

Zaczęło się od zwykłej głupoty. Przypomniano mi filmik, sprzed dobrych czterech lat, który został nakręcony dla zabawy, z punktu widzenia osób w nim występujących, jego reżysera już nie. Usiłowaliśmy odnaleźć go, trochę bezskutecznie. W końcu mi się udało, okazało się jednak, że został on na Youtube ukryty dla wszystkich poza właścicielem konta. Nie pozostało mi nic innego jak napisać do samego reżysera i poprosić go o udostępnienie filmu. Musicie pamiętać tylko, ze film nie był żadnym arcydziełem a reżyser nikim wyjątkowym. Reszty szczegółów wam oszczędzę.

On się tym przejął. Tak naprawdę się tym przejął. Rozmawialiśmy prawie dwie godziny, choć w tym czasie wymieniliśmy tylko kilkanaście wiadomości. On wciąż szukał tego filmiku, maila, hasła, czegokolwiek, by go odnaleźć. Ja już dawno zwątpiłam, ze ten film ujrzy światło dzienne, a on wciąż szukał.

Człowiek, z którego generalnie się śmiałam, wciąż się śmieję, z wielu różnych względów. Człowiek, którego chciałam ot tak poprosić o ten film, żeby przypomnieć sobie coś, z czego dawniej się śmialiśmy bardzo dużo. Człowiek, który nie powiedział nie, nie powiedział że zablokował z jakiegoś powodu, nie olał mnie. Trochę nie wiem co powiedzieć, bo kolejny raz w moim życiu się okazało, że człowiek, którego miałam za totalnego frajera chciał dla mnie coś zrobić, nawet jeśli to takie małe coś, chociaż nie musiał, chociaż nie rozmawialiśmy od dawien dawna, chociaż nigdy tak naprawdę nie darzyłam go szacunkiem.


Strasznie mi głupio. 

*autokorekta, jakimś sposobem, zamieniła mi w jednym miejscu słowo "głupoty" na "wspólnoty". I chociaż po zmianie zdanie nie miało sensu w kontekście całego tekstu, to to właśnie pokazuje mi czym jest prawdziwa wspólnota. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz