Wiecie, dlaczego postanowienia noworoczne są do kitu?
Posłużę się samą sobą, aby przedstawić przykład. Otóż trochę was wczoraj
wrobiłam, bo miałam postanowienie, ale stwierdziłam, że po co się nim dzielić,
tylko większe prawdopodobieństwo, że mi nie wyjdzie. Czy można nazwać postanowieniem noworocznym
coś, co się łamie już 19 godzin po sylwestrze? Tak właśnie myślałam.
Słodycze i słone przekąski już zjadłam, łamiąc tym samym owe
postanowienia, został więc ten blog. Postanowienie, które nie jest
postanowieniem, niby, choć skoro postanowiłam pisać to ciężko nazwać to
inaczej. Jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości to moje procesy myślowe bywają
skomplikowane i nie zawsze umiem wyjaśnić, o co mi chodzi, czasami inni nie
rozumieją, a bardzo często sama się we wszystkim plączę. Mam nadzieję, że
nadążacie, bo ja się już zdążyłam zgubić. Wracając- został ten blog, jest
godzina 16 a ja siedzę przed praktycznie stroną w Wordzie, stroną numer dwa. To
właściwie idealny moment, by skasować bloga i wrócić do
czytania/grania/oglądania czy czegokolwiek innego.
ALE! Odczułam głęboką potrzebę, aby napisać tu to słowo,
choć nie wiem, co miałabym za jego pomocą przekazać. Podzielę się jednak
wątpliwościami, jakich doświadczyłam gdy przez dłuższą chwilę zastanawiałam się
nad tym czymś. To nie jest, nie był i nie będzie pamiętnik. Pamiętnik, internet
i inni ludzie- to się nie łączy, a już na pewno się nie łączy z pozytywnym
efektem. Nie, nie, nie. Jeśli ktoś się tu znalazł z nadzieją, że przeczyta moje
wspomnienia/urzekające historie/wyznania miłosne to czerwony krzyżyk zaprasza.
Prawy górny róg ekranu.
Widzicie, ja naprawdę nie wiem, co tu będzie, wiem natomiast
czego tu na pewno nie będzie. To zawsze jakiś początek, moim zdaniem. Tak czy
inaczej, pierwszy sukces już jest, księga Rut przeczytana. Wciąż jednak trwa
dzień dzisiejszy, a zadania jak nie było tak nie ma. Postanowiłam sobie jednak,
że będą to takie zadania, o których będę pamiętała, dajmy na to, za dwa
tygodnie. Jak mnie ktoś zapyta 15 stycznia co robiłam pierwszego, ja bez
wahania odpowiem „Czytałam Księgę Rut!”, nawet jeśli to zajęcie nie zajęło mi
nawet jednej godziny.
Wiem, że na pewno nigdy o tym nie mówiłam, więc daruję sobie
pytanie czy to zrobiłam, ale postanowiłam sobie kiedyś, że wystartuję w
triathlonie. Brzmi strasznie, wygląda jeszcze gorzej, ale może być całkiem
ciekawe. Nie mówimy oczywiście o żadnym ironmanie, bardziej o sprinterskim lub
w ogóle super sprinterskim. Nie będzie się wam chciało sprawdzić co to, więc
już mówię- Triathlon Sprinterski to 0,75 km pływania, 20 km na rowerze i 5 km biegu. Super Sprinterski to natomiast
0,6 km pływania, 15 km na rowerze i 3 km biegu. Nie jest tego aż tak dużo,
można wszystko przeżyć. Jako osoba, która wiosną jeździ na uczelnię rowerem, w
sumie niewiele ponad 50 km na dzień, stwierdzam, że rower pójdzie, pojedzie,
najłatwiej. Co prawda umiem pływać i czasami biegam, ale prawie kilometr w
wodzie i pięć biegiem? Jest wyzwanie!
Na zewnątrz wieje wiatr, ja jestem trochę przeziębiona i
jest mi zimno, bo przecież jest zima a ogień w kominku przygasa. Czy jest czas
mniej odpowiedni na to, żeby iść na basen? Pewnie tak, choć w tej chwili
takiego nie dostrzegam, dlatego też dziś mam zamiar przepłynąć, na basenie,
0.75 kilometra. Początkowo miało być pół, ale w sumie pół kilometra to 20
basenów po 25 metrów, więc coś trudniejszego trzeba było wymyślić. Nie pływałam
już dawno, więc pewnie dłuższą chwilę będzie trzeba pływać, ale mówi się
trudno.
Tak, wiem, bieganie też tu jest, ale nie dziś, nie teraz,
nie w tym życiu. Zostaje na to jeszcze jednej z pozostałych 363 dni, chyba
zdążę.
A tymczasem miłego piątku, do zobaczenia na basenie, choć
pewnie właśnie siedzicie pod ciepłymi kocami i się w duchu śmiejecie z tego, że
jakiś głąb postanowił zamarznąć w drodze na/z basen/u.
Życie.
Siemano! Żeby nie było, że nie czytam.
OdpowiedzUsuńWykorzystam fakt, że przyznałaś do tego, że czasam sama siebie nie rozumiesz. Przynajmniej spróbuję.
Spróbujesz to wykorzystać? Powodzenia :D
Usuń