Zacznę od tego, że się wczoraj udało i przepłynęłam 750 m z
małym zapasem. Przeżyłam, mam się dobrze i mogę kolejny raz zapisać stronę, nie
zmieniając przy tym waszego życia. Jak wspaniale!
Byliście ostatnio w kinie? Albo inaczej- jak często
chodzicie do kina? Jakie filmy wtedy wybieracie? Odzew jest minimalny, więc,
nie czekając na wasze odpowiedzi, napiszę o sobie. Kino nie jest u mnie bardzo
częste ze względu na to, że po prostu kosztuje. Dużo kosztuje. Co prawda lubię
oglądać filmy w kinie, bo ekran duży, dźwięk dobry, ale też mam często
nieszczęście do siedzenia obok ludzi, którzy lubią przeżywać filmy nie kryjąc
się z tym. Mam w tej chwili w głowie kilka obrazów, ale moje dzielenie się nimi
chyba wyszłoby trochę poza limit kartki i mój wewnętrzny limit tego, czym się
dzielę, więc będziecie mieli okazję, by się dowiedzieć, jak zapytacie. Nie zapytacie,
ale i tak wiele nie stracicie.
Byłam w kinie dzisiaj. Tak, to właśnie było moje dzisiejsze
działanie- wyjście do kina. Wybór filmu nie był szczególnie trudny, po
zwiastunie chciałam bardzo zobaczyć film „Wielkie oczy”. Wiedziałam, że
reżyserem jest Tim Burton, co jeszcze bardziej zachęciło i generalnie sprawiło,
że dzisiejsze wczesne popołudnie spędziłam oglądając jego dzieło.
Czy film jest dobry? Tak. Lubię klimat lat sześćdziesiątych,
stroje, m
uzykę, lubię go oglądać na ekranie, wczuwać się. Wiem, że to że ja
lubię nie sprawia, ze film jest dobry, no ale lubię. Amy Adams, która grała
główną rolę wykonała świetną robotę, mniej podobała mi się gra Christopha
Waltza, ale też była dobra. Historia ciekawa, prawdziwa, co tez bardzo lubię w
filmach, czasami przewidywalna, czasami nie do końca oczywista. Dobre zdjęcia,
spójna całość.
Skłamałabym jednak mówiąc, ze się ani trochę nie zawiodłam.
Film niby Tima Burtona, ale nie bardzo było czuć w nim jego klimat. Filmweb podpowiada,
ze widziałam sześć filmów tego reżysera, co zdecydowanie nie jest porywającą
liczbą, pozwala jednak na lekkie rozeznanie w tym, co artysta potrafi, na co go
stać, jaki ma styl. I trochę mi Burtona w Burtonie zabrakło, gdybym nie wiedziała
że to jego film, to bym raczej nie zgadła.
Druga rzecz jest taka, że film miał być dramatem. Częściowo
był dramatem, to na pewno, w dużej części jednak był bardzo komediowy. Nie żeby
to było złe, ale poszłam na dramat i dostałam film z krztyną dramatu. Film
dobry, ale nie spełniający do końca moich oczekiwań.
A co do samej treści- słyszeliście kiedyś o Margaret Keane?
Malarka, której dzieła może mnie nie porwały, ale dawniej porwały tłumy. Malowała
dzieci z dużymi, wręcz ogromnymi, oczami, a te były sprzedawane jako dzieła jej
męża. Ja, przy okazji filmu, usłyszałam
o niej po raz pierwszy, trochę się dziwię, ale z drugiej strony nie jestem bardzo
obeznana w malarstwie więc nie powinno to dziwić. Film pokazuje jej historię od
ucieczki od pierwszego męża, przez rozkwit kariery, a na sam koniec mamy szansę
zobaczyć współczesne zdjęcia artystki i jej męża. Swoją drogą- zdjęcie Margaret
Keane z Amy Adams jest przeurocze. Zawsze byłam zdania, że to niesamowite, gdy
można poznać osobę, którą się gra w filmie, a co dopiero mieć z nią zdjęcie na
pamiątkę. Może raczej w drugą stronę wartościowanie, ale mimo wszystko- mega.
Z dzisiejszej strony wyszła moja nieudana recenzja filmu
(kiedyś musi być pierwszy raz), ale na zakończenie, jako że dni ponad trzysta
przede mną, gdyby ktoś chciał potowarzyszyć, to w nadchodzącym roku będzie
trochę filmów, które z chęcią bym zobaczyła. Carte Blanche, z Andrzejem Chyrą w
roli głównej, wchodzi do kin pod koniec stycznia, tak na przykład.
Miłego wieczoru i do napisania/przeczytania/pomilczenia
jutro!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz