sobota, 3 stycznia 2015

/Dzień 3./

Zacznę od tego, że się wczoraj udało i przepłynęłam 750 m z małym zapasem. Przeżyłam, mam się dobrze i mogę kolejny raz zapisać stronę, nie zmieniając przy tym waszego życia. Jak wspaniale!

Byliście ostatnio w kinie? Albo inaczej- jak często chodzicie do kina? Jakie filmy wtedy wybieracie? Odzew jest minimalny, więc, nie czekając na wasze odpowiedzi, napiszę o sobie. Kino nie jest u mnie bardzo częste ze względu na to, że po prostu kosztuje. Dużo kosztuje. Co prawda lubię oglądać filmy w kinie, bo ekran duży, dźwięk dobry, ale też mam często nieszczęście do siedzenia obok ludzi, którzy lubią przeżywać filmy nie kryjąc się z tym. Mam w tej chwili w głowie kilka obrazów, ale moje dzielenie się nimi chyba wyszłoby trochę poza limit kartki i mój wewnętrzny limit tego, czym się dzielę, więc będziecie mieli okazję, by się dowiedzieć, jak zapytacie. Nie zapytacie, ale i tak wiele nie stracicie.

Byłam w kinie dzisiaj. Tak, to właśnie było moje dzisiejsze działanie- wyjście do kina. Wybór filmu nie był szczególnie trudny, po zwiastunie chciałam bardzo zobaczyć film „Wielkie oczy”. Wiedziałam, że reżyserem jest Tim Burton, co jeszcze bardziej zachęciło i generalnie sprawiło, że dzisiejsze wczesne popołudnie spędziłam oglądając jego dzieło.

Czy film jest dobry? Tak. Lubię klimat lat sześćdziesiątych, stroje, m
uzykę, lubię go oglądać na ekranie, wczuwać się. Wiem, że to że ja lubię nie sprawia, ze film jest dobry, no ale lubię. Amy Adams, która grała główną rolę wykonała świetną robotę, mniej podobała mi się gra Christopha Waltza, ale też była dobra. Historia ciekawa, prawdziwa, co tez bardzo lubię w filmach, czasami przewidywalna, czasami nie do końca oczywista. Dobre zdjęcia, spójna całość.

Skłamałabym jednak mówiąc, ze się ani trochę nie zawiodłam. Film niby Tima Burtona, ale nie bardzo było czuć w nim jego klimat. Filmweb podpowiada, ze widziałam sześć filmów tego reżysera, co zdecydowanie nie jest porywającą liczbą, pozwala jednak na lekkie rozeznanie w tym, co artysta potrafi, na co go stać, jaki ma styl. I trochę mi Burtona w Burtonie zabrakło, gdybym nie wiedziała że to jego film, to bym raczej nie zgadła.

Druga rzecz jest taka, że film miał być dramatem. Częściowo był dramatem, to na pewno, w dużej części jednak był bardzo komediowy. Nie żeby to było złe, ale poszłam na dramat i dostałam film z krztyną dramatu. Film dobry, ale nie spełniający do końca moich oczekiwań.

A co do samej treści- słyszeliście kiedyś o Margaret Keane? Malarka, której dzieła może mnie nie porwały, ale dawniej porwały tłumy. Malowała dzieci z dużymi, wręcz ogromnymi, oczami, a te były sprzedawane jako dzieła jej męża. Ja, przy okazji  filmu, usłyszałam o niej po raz pierwszy, trochę się dziwię, ale z drugiej strony nie jestem bardzo obeznana w malarstwie więc nie powinno to dziwić. Film pokazuje jej historię od ucieczki od pierwszego męża, przez rozkwit kariery, a na sam koniec mamy szansę zobaczyć współczesne zdjęcia artystki i jej męża. Swoją drogą- zdjęcie Margaret Keane z Amy Adams jest przeurocze. Zawsze byłam zdania, że to niesamowite, gdy można poznać osobę, którą się gra w filmie, a co dopiero mieć z nią zdjęcie na pamiątkę. Może raczej w drugą stronę wartościowanie, ale mimo wszystko- mega.

Z dzisiejszej strony wyszła moja nieudana recenzja filmu (kiedyś musi być pierwszy raz), ale na zakończenie, jako że dni ponad trzysta przede mną, gdyby ktoś chciał potowarzyszyć, to w nadchodzącym roku będzie trochę filmów, które z chęcią bym zobaczyła. Carte Blanche, z Andrzejem Chyrą w roli głównej, wchodzi do kin pod koniec stycznia, tak na przykład.


Miłego wieczoru i do napisania/przeczytania/pomilczenia jutro!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz