niedziela, 4 stycznia 2015

/Dzień 4./

To dopiero czwarty dzień, a pojawia się pierwszy problem w zaplanowaniu i wykonaniu konkretnego działania. Pojawiła się nawet myśl że przecież podróż samochodem to wystarczające działanie, ale tak naprawdę nie. Wcale nie było tej myśli i wcale to nie jest wystarczające coś. Podróż tak czy inaczej by dziś była, zresztą nie ma w niej nic aż tak niezwykłego, poza faktem że trzeba pokonać kilkaset kilometrów. Równie dobrze mogłabym uznawać za niesamowite wydarzenie każdy przejazd tramwajem czy metrem. I o ile dla dużej części Polaków jazda metrem jest czymś nadzwyczajnym, to dla mnie nie, jeżdżę nim czasem po kilka razy dziennie, i o wiele częściej mnie ono denerwuje niż cieszy. Czy kiedykolwiek warszawskie metro mnie cieszyło? Pomijając pierwszą jazdę, której nawet nie pamiętam, i kilka chwil, kiedy owszem, śmiałam się w metrze, ale nie z powodu metra, to raczej nie. Zdecydowanie nie. Warszawskie metro mnie nie śmieszy. Nic a nic.

To wszystko jednak nie rozwiązuje problemu zadania. Ogarniacie w ogóle? Dzień czwarty, w założeniu ma być ich trzysta sześćdziesiąt pięć, a ja już mam problem. Powodzenia sobie życzę. No nic, problem wciąż istnieje. W ogóle zdałam sobie sprawę, że wybrałam sobie kijowy czas na początek zadania, choć skoro ma trwać rok to i tak musiałabym ten okres przetrwać, ale zimą najmniej się chce i najmniej można. Najmniej się chce.

Gdyby był śnieg- mogłabym ulepić bałwana, walić kogoś śnieżkami albo zjechać na sankach skądś. Śniegu nie ma, można zostawić pomysły. I przejść do tych wszystkich, których nie ma. Założyłam sobie, że ważne będą te działania, które danego dnia skończę. Nie zaliczę książki, której nie dam rady w całości przeczytać. Nie liczy się też nic, co i tak bym zrobiła (patrz wyżej). Ani nic, co robię z większą niechęcią.  Jeśli robię z mniejszą to muszę zakończyć z jakąkolwiek radością/satysfakcją, inaczej nie ma sensu.

To niczego nie ułatwia.

Jako że nie mam pojęcia, o której dotrę do domu, postanowiłam, że pozostawię sobie pewną dowolność, a dokładniej mały wybór. Spacer albo gorąca czekolada z rodzeństwem. Otóż- jeśli w domu pojawię się w okolicach godziny piętnastej, to bardzo słabo widzę spacerowanie (przez słowo spacerowanie rozumiem spacerowanie przez co najmniej pół godziny) w ciemnościach po lesie. Nie, nie, nie zrobię tego. Czekolada natomiast wydaje się być dokładnym przeciwieństwem tego. Właściwie nawet nim jest. Mleko, słodkie kakao, bita śmietana, pianki marshmallow, hasztag miłość, hasztag kalorie, hasztag moje rodzeństwo mnie pokocha. Jesteście ciekawi, wiec podam też składniki spaceru. Zimno, wiatr, błoto, hasztag ile jeszcze, hasztag gdzie mój dom, hasztag umieram.

Nie dopuszczam hasztagów nigdzie poza instagramem, nie wiem czemu tu się znalazły. Co ten nowy rok robi z ludźmi. Ze mną.

Jakkolwiek to nie brzmi- co dokładnie zrobiłam dowiecie się jutro, gdy nadejdzie czas na wpis z dnia piątego. Może się tez okazać, że wyleciałam w kosmos, zabiłam się skacząc ze spadochronem lub spadłam w szczelinę wspinając się na jakąś górę. Wtedy nie dowiecie się, co się stało, bo wpisu nie będzie. Ewentualnie z kosmosu tak, ale na to prawdopodobieństwo jest chyba najmniejsze. Choć fajnie by było.


Pozdrawiam was z drogi, gdzieś między punktem A a punktem B. Na pewno słucham właśnie muzyki, przysypiam, i mam nadzieję, ze droga zaraz się skończy. 

Wierzę, ze wasza niedziela jest bardziej ambitna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz