środa, 7 stycznia 2015

/Dzień 7./

Ta środa stała się moim własnym pierwszym-ostatnim dniem. Miało być ze pierwszym, ale w sumie to takie ostateczne wszystko bardziej. Miało więc być, że ostatnim, ale to pierwszy raz w tym roku. Więc dwa w jednym zostały.

Chciałam napisać „czuję się jak…”, ale nie wiem do kogo można by to przyrównać, więc napiszę wprost i tyle. Mam wrażenie że obudziłam się dziś po to, by się dowiedzieć jak wiele rzeczy muszę zrobić w jak bardzo krótkim czasie. Nie do końca składne, ale już trudno. Czasu właściwie nie mam, ale muszę w nim zmieścić wszystko to, co planowałam robić przez najbliższe trzy tygodnie. Chwilo trwaj!

Jestem wymęczona jak nigdy, nawet na dzisiejszym hebrajskim od pierwszej chwili tęsknie wyczekiwałam końca, co jest do mnie trochę niepodobne. Nie ja. Nie na hebrajskim.

Odchodząc od tematu, nie macie wrażenia, ze świat się kończy? Ja właśnie tak się czuję. Ostatnio wiele osób umiera, islam jest wszędzie, atakują każdego, protestują w wielu miejscach. Wszystko jest jakieś takie nie swoje, inne, dziwne, trochę nowe, trochę stare. Jeśli świat się za chwilę skończy to odczuję ogromną ulgę. Jest godzina dwudziesta trzecia. Marzę o końcu świata, o łóżku, o tym żeby mnie ktoś przytulił. Miało nie być takich tu.

Gdy zaczynałam pisać dziś, doszłam do wniosku, że po prostu zostawię dużo pustego miejsca. Bo to jeden z tych dni, kiedy dzieje się tak wiele, że nie dasz rady dołożyć już nic więcej. Kiedy jesteś tak zmęczony, ze kładziesz się na podłodze i usypiasz. Kiedy się cieszysz, że żul nie śmierdzi tak bardzo, wszystko się wali, ale jeszcze trochę wytrzyma, jutro będzie gorsze, ale kiedyś musi być lepiej. Chciałam kupić zeszyt w kratkę i kupiłam w linię. A sprawdzałam. To taki właśnie dzień.

Mimo wszystko stwierdziłam, że to chyba właśnie o to chodzi w tym wszystkim. Żeby w takie dni jak ten robić coś więcej. Postanowiłam więc, ze zrobię trening. Trwało to dokładnie czternaście minut, bo na więcej nie miałam siły, psychicznej, ale podobno dziesięć minut na dzień to jest porządny wynik, więc moje czternaście nie jest złe. Chyba padnę ze szczęścia.

Zastanawiam się, czy większego pożytku nie przyniosłoby teraz napisanie czegoś na Atomy Szczęścia, ale na moje nieszczęście, C. i M. są tam właśnie szczęśliwi całkiem, a ja nie zwykłam pisać listów nie po kolei. Wystarczy że i tak wszystkie siedzą w mojej głowie i wiem co będzie dalej. Wiecie co najbardziej lubię  w pisaniu? To, że nigdy nie wiem, co będzie dalej. Zaczynam pisać i nie mam pojęcia co będzie za chwilę. Mogę pisać opowiadanie na jedną stronę, a i tak nie wiem, co się będzie w nim działo. To wszystko się okazuje już wtedy, gdy pojawia się na kartce/ na ekranie. Mogę sobie planować, ale albo nie wyjdzie albo i tak wyjdzie inaczej. Trochę jak z C. Tworzę ją od dobrych chyba sześciu lat. Nie wiem czy nie dłużej. Jest cały czas w mojej głowie, starzeje się razem ze mną, czasami myślę o niej jakby normalnie była obok. Jest przesiąknięta mną, jest właściwie moim odbiciem. Jej historia to moje historie, złączone w jedno. Co więcej, ona ma własne imię, miejsce zamieszkania, wiek, wszystko. Jest kompletna, ale na AS pokazuję ją tylko fragmentarycznie, jakby pokazanie jej całej odsłoniło całą mnie. I właśnie tak, nawet moja C. mnie zaskakuje. Zaczynam o jednym, kończę o drugim, co zazwyczaj wychodzi na lepsze. Trochę tak, jakby żyła własnym życiem. A może nawet to robi.

Nie miałam zamiaru wspominać nic o AS tutaj. Nie chciałam wchodzić na jego temat, ale to jest właśnie przykład tego, że to, co planuję, raczej nie pokrywa się z tym, co później piszę.

Zadanie na dziś wykonane, C. was pozdrawia, a ja idę szukać sensu.


Dobranoc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz