czwartek, 22 stycznia 2015

/Dzień 22./

Wczorajszy dzień babci minął niemal niespostrzeżenie, dzisiejszy, dzień dziadka, wręcz przeciwnie. I żeby nie było, nie jest to złe, powiedziałabym raczej że to wspaniałe. Nadużywam trochę słów skrajnych, trzeba więc brać to z odrobiną rezerwy, ale to naprawdę dobre dni, gdy zauważamy południe, wieczór, pamiętamy poranek, a nie kładziemy się spać i zastanawiamy się, co my właściwie dziś robiliśmy, przecież dopiero co się budziliśmy.

Właśnie tak.

Ogólnie to nie lubię takich dni. Dzień babci, dziadka, kobiet, matki, ojca, walentynki czy cokolwiek więcej. Nie potrzebuję specjalnego dnia, żeby wiedzieć, ze kocham moich bliskich i chcę spędzić z nimi czas. Nie lubię tego, jak bardzo te dni są skomercjalizowane, jak bardzo liczą się wtedy pieniądze i jak, niestety często, jest to sztuczne. Z drugiej strony słabo olać taki dzień. I trochę to nie w porządku względem nich, bliskich.

Nadszedł więc dzień numer 22 który, w jakiejś części, spędziłam u dziadka. Jednego z dwóch, choć obu kocham tak samo mocno i nie sposób nie traktować ich na równi, choć są ludźmi absolutnie różnymi.

Dziadek ma to do siebie że swoje przeżył. Lat ma sporo, doświadczenia nie mniej, pamięć niezawodną. Uwielbia rozmawiać, dyskutować, śmiać się i słuchać. Umiejętność tak rzadka a jednocześnie tak potrzebna w naszym świecie- słuchanie. Ale właśnie, mój dziadek potrafi, choć jest przygłuchy. Do tego wszystkiego patrzy na  świat racjonalnie, choć z perspektywy nieco innej niż ja, i chociaż często się z nim nie zgadzam, bo przecież widzi świat „po staremu”, to zawsze z chęcią słucham.

Tyle o moim dziadku. To wspaniały człowiek, tak po prostu, bez zbędnego słodzenia i wzbudzania w was zazdrości. Czasami mówi, że na pewno nie doczeka aż znajdę sobie narzeczonego, a o moim ślubie to się dowie jako ostatni, nie boi się zauważyć, że coś przytyłam ostatnio i, jeśli tylko się jakiś ostał, to chętnie poczęstuje pączkiem sprzed kilku dni.

Dziadek to jedna z takich osób, bez których nie wyobrażam sobie przyszłości. Nie jest to osoba, którą widzę codziennie, ale ktoś, kto zawsze towarzyszy w życiu. Choćby na odległość, choćbym go widziała co niedzielę czy dwie. On zawsze wie co się dzieje, on zawsze jest obok, on zawsze chce pomóc i po prostu być. I gdy tak czasami sobie myślę, ze kiedyś tego po prostu zabraknie to robi się tak pusto w sercu. Bo ja bardzo nie chcę, żeby tego, żeby jego, zabrakło.


Chciałam o dziadku tylko dwa słowa, wyszło jak zawsze. Ale tak to już z nim jest, nie można o nim tylko wspomnieć. To przecież dziadek. 

środa, 21 stycznia 2015

/Dzień 21./

Przychodzi taka chwila, kiedy właściwie nie bardzo wiadomo co dalej. Bo niby można w to brnąć, niby można udawać, niby można się łudzić, ale jednak jest jeszcze coś takiego jak szara rzeczywistość. No właśnie, szara, zwykła i zazwyczaj nie wiele zmieniona względem tego, co było wcześniej.

Prawda jest taka, ze Jedna strona przekształca się w coś całkowicie innego, niż miało to być w zamiarze. A ja nie bardzo wiem czy w to brnąć. Bo właściwie- po co? Wszystko to powstało dla mnie samej, żeby sobie udowodnić, że coś robię, jakoś się rozwijam, że nie marnuję dnia po dniu. Później się okazało, ze niektórym chce się to czytać, czasami się dopominają gdy jest zwłoka. A do tego doszła, wspomniana już wcześniej, rzeczywistość. Bywają takie dni, takie na przykład środy jak ta, kiedy wychodzę z domu gdy dopiero świta i wracam gdy już dawno jest ciemno. Nie mam siły i ochoty na nic. A już szczególnie na nic, co miałabym przeprowadzić od początku do końca.

Włączyłam dziś worda z zamiarem napisania, że właściwie to bez sensu i że skoro zupełnie odbiegłam od tego, co miało być to po co w to dalej brnąć. Trochę słabo, że nawet miesiąca się nie udało wytrwać, no ale trudno, porażki też trzeba umieć ponosić. Tyle że… No właśnie. Przejrzałam kilka stron i uświadomiłam sobie, ze może nie zawsze chodzi o to, żeby coś samej sobie udowadniać. Może też nie zawsze chodzi o to, żeby było jakieś więcej, lepiej, żeby się wybijać i nie wiem co jeszcze. Czasami, tak zwyczajnie, wystarczy być.

A jestem tu przede wszystkim dla siebie. Z całym moim szacunkiem dla was, z całą sympatią i radością, jaką was darzę. Mimo tego, że dużą część mojego życia z wami dzielę, to jednak przeżywam je w znacznej przewadze po prostu sama ze sobą. Sama ze swoimi myślami, planami, pomysłami, które, choć naiwnie chciałoby się wierzyć ze wcale nie, są ulotne. Myślałam nad tym, żeby całość przenieść na papier, do jednego z kilkunastu zeszytów, które trzymam w szafkach, w oczekiwaniu na napływ weny czy czegoś innego. Ale skoro zaczęłam tu, są osoby które pytają, a też nie ukrywam że w jakiś sposób cieszy mnie gdy widzę ilość osób wchodzących na bloga.

Dlatego zostanę, nadrobię, potowarzyszę wam tu do końca roku, albo może raczej wy będziecie towarzyszyli mi. Pewnie nie raz, wbrew pierwotnym założeniom, zbliżę się do formy pamiętnikowej, ale trudno. Tak, to internet, tak każdy może tu wejść i generalnie trochę kicha, ale nikt nikogo do czytania nie zmusza, wszystko w wolności i będzie mi bardzo miło, jeśli zostaniecie ze mną jeszcze trochę.


Yo!

wtorek, 20 stycznia 2015

/Dzień 20. /

Znacie prawidłowość powiązaną z wszelkimi dietami, ćwiczeniami i, tak generalnie, postanowieniami wzięcia się za siebie? Tak, właśnie tak, czy komuś o tym powiecie, czy też nie, w tym czasie sprzysięgną się przeciw wam wszelkie słodycze, kebaby i inne burgery czy chińczyki. I chociaż nikt miał nie wiedzieć, że postanowiłam przejść na dietę, a raczej ją zmienić, to i tak już wszyscy wiedzą, więc co będę ukrywać ten fakt.

Nie byłam na chińczyku już od dawien dawna. Jakoś od maja chyba, i to pomimo tego, że miałam na niego ochotę bardzo często. Jakoś się nigdy nie złożyło. Aż do teraz. Wczoraj pojechałam spotkać się z N. i K. właśnie w chińczyku, dziś dostałam propozycję od R. aby iść jutro. Ale to nic, to tylko chińczyk. Inaczej jeśli dodasz do tego frytki, które zjada W. siedząc obok ciebie na uczelni, czy też Burger Kinga, do którego idziesz po filmie. I kurczaka, którego miałaś nie jeść chociaż tydzień, a który tak pięknie pachnie akurat wtedy, gdy masz na niego ochotę.

Co ciekawe, na słodycze wcale nie mam ochoty. Znalazłam dziś w szafce pierniczki, które dostałam na święta, a o których zapomniałam, i które chyba jeszcze trochę tam poleżą. P. opowiadał że zjadł bitą śmietanę i robi galaretkę. Nie ruszyło mnie to.  A. i Z. zrobiły crumble, które co prawda nie jest moim ulubionym deserem, ale pięknie pachnie, a ja nawet na nie nie spojrzałam. Nie, tylko kebaba mam wciąż w głowie. I frytki.

Po tym przydługim wstępie czas stwierdzić, że wcale nie o tym miałam zamiar pisać. Przeżyję bez tego wszystkiego, chyba że zaczną jeść w mojej obecności tylko takie jedzenie. Wtedy będę zmuszona opuścić moich przyjaciół i innych znajomych i jadać w samotności. Czego się nie robi dla zdrowia i świetlanej przyszłości.

Ciężko jednak nazwać niejedzenie, albo inne jedzenie, moim więcej. Z założenia ma ono bowiem trwać już zawsze, a przynajmniej miesiąc, tak realnie na to patrząc, poza tym ogranicza się do tak podstawowej rzeczy jak jedzenie. Więc po prostu nie.

Miałam napisać, ze więcej było zrobienie treningu, ale doszłam do wniosku, że to by się mijało z celem, bo jest z tym trochę jak z tą dietą. Pojawiła się dziś jednak sytuacja, która dość mocno mnie uderzyła, której się nie spodziewałam i którą chyba warto się podzielić.

Zaczęło się od zwykłej głupoty. Przypomniano mi filmik, sprzed dobrych czterech lat, który został nakręcony dla zabawy, z punktu widzenia osób w nim występujących, jego reżysera już nie. Usiłowaliśmy odnaleźć go, trochę bezskutecznie. W końcu mi się udało, okazało się jednak, że został on na Youtube ukryty dla wszystkich poza właścicielem konta. Nie pozostało mi nic innego jak napisać do samego reżysera i poprosić go o udostępnienie filmu. Musicie pamiętać tylko, ze film nie był żadnym arcydziełem a reżyser nikim wyjątkowym. Reszty szczegółów wam oszczędzę.

On się tym przejął. Tak naprawdę się tym przejął. Rozmawialiśmy prawie dwie godziny, choć w tym czasie wymieniliśmy tylko kilkanaście wiadomości. On wciąż szukał tego filmiku, maila, hasła, czegokolwiek, by go odnaleźć. Ja już dawno zwątpiłam, ze ten film ujrzy światło dzienne, a on wciąż szukał.

Człowiek, z którego generalnie się śmiałam, wciąż się śmieję, z wielu różnych względów. Człowiek, którego chciałam ot tak poprosić o ten film, żeby przypomnieć sobie coś, z czego dawniej się śmialiśmy bardzo dużo. Człowiek, który nie powiedział nie, nie powiedział że zablokował z jakiegoś powodu, nie olał mnie. Trochę nie wiem co powiedzieć, bo kolejny raz w moim życiu się okazało, że człowiek, którego miałam za totalnego frajera chciał dla mnie coś zrobić, nawet jeśli to takie małe coś, chociaż nie musiał, chociaż nie rozmawialiśmy od dawien dawna, chociaż nigdy tak naprawdę nie darzyłam go szacunkiem.


Strasznie mi głupio. 

*autokorekta, jakimś sposobem, zamieniła mi w jednym miejscu słowo "głupoty" na "wspólnoty". I chociaż po zmianie zdanie nie miało sensu w kontekście całego tekstu, to to właśnie pokazuje mi czym jest prawdziwa wspólnota. 

poniedziałek, 19 stycznia 2015

/Dzień 19./

Podobno Blue Monday. Prawdopodobnie najbardziej depresyjny dzień w roku, chociaż wszystkie wyliczenia zostały dawno wykpione, a i sam ich autor jednak zmienił zdanie. Trochę jak świadkowie Jehowy i koniec świata. Ale, jak to ktoś stwierdził, wszystkie poniedziałki są niebieskie, więc- co za różnica?

To był mój drugi raz w życiu, kiedy był jakiś problem z wyświetleniem filmu w kinie. Tego pierwszego nawet nie pamiętam, a dziś był to „Boyhood”. Film, który chciałam obejrzeć z kilku powodów. Dwa najważniejsze to tegoroczne nominacje do Oscara oraz fakt, ze film kręcono kilkanaście lat. Kilkanaście lat, po to, żeby aktorzy dorastali, żeby pokazać ich własne zmiany, a nie różnych aktorów grających tę samą postać.

A. Powiedziała mi kiedyś, że filmy typowe trwają dziewięćdziesiąt minut. Takie zwykłe, na, zazwyczaj, już znanym rysie i tak dalej. „Boyhood” trwa sto sześćdziesiąt minut. Długo, prawda? Byłam trochę przerażona tym. Zdarzają się filmy trwające te półtorej godziny, na których ciężko nie zasnąć, a ten miał trwać niemal trzy i słyszałam o nim jako o filmie opowiadającym życie zwykłego chłopaka. Filmie, w którym każdy może odnaleźć samego siebie. Widziałam komentarze na Filmweb, że za długi, że nic się nie dzieje, że nudny. Wiecie, chciałam go zobaczyć, ale byłam też przygotowana na to, że mogę usnąć. Przezornie nie powstrzymywałam snu na wykładzie, który miałam niewiele wcześniej, ale ja spać mogę zawsze i wszędzie.

Było dobrze. Było naprawdę dobrze. Nie czułam tego, że film trwa tak długo, choć nie zdziwiłam się, że już się kończy. Bez większych niespodzianek, zaskoczeń. Życie zwykłej amerykańskiej rodziny. Tak w zasadzie to można by ten film pokazywać w ramach jakiejś ewangelizacji. Wiecie, rodzina niewierząca, porzucona matka, która ma kolejnych facetów i kolejne rozwody, ojciec wpadający od czasu do czasu, rodzeństwo, które raz za razem musi budować swoje życie od nowa. Jest nawet niespodziewany motyw Biblii, i kto wie, jak by się potoczył los bohaterów, gdyby postanowili uwierzyć.

Ale w zasadzie fabuła nie jest tym, co mnie najbardziej zainteresowało w tej produkcji. Mimo wszystko to wciąż jest proces powstawania tego dzieła. Główny bohater na początku filmu jest uroczym blondynem, później się staje niemal emo o ciemnych włosach. Zakładam, a w zasadzie jestem pewna, że scenariusz istniał już na początku, w całości. Ciekawe, czy musieli coś, jeśli tak to czy wiele, w nim zmieniać, albo coś zmieniać w samych aktorach, żeby to wszystko tworzyło spójną całość.

Poza tym uważam, ze film był ogromnym ryzykiem. Reżyser, aktorzy, wszyscy biorący w tym udział, postanowili że następne dwanaście lat będą tworzyć film. Oczywiście, to, ze został rozłożony tak bardzo w czasie sprawiło, że nie kręcili go cały czas, ale mimo wszystko. Ile razy nie wiem, co będę robiła za tydzień, za miesiąc, za rok. I to normalne, bo nawet gdy mam plany to wszystko się zmienia. A oni zaryzykowali, że będą tworzyli film przez dwanaście lat. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Ellar Coltrane, główny bohater, zmarł. Albo Richard Linklater, reżyser. Zainwestowano w tą produkcję pieniądze, czas i podjęto ogromne ryzyko. Moim zdaniem z dobrym efektem. Jak sądzi Ameryka dowiemy się na rozdaniu Oscarów.

Nie wgłębiałam się jakoś mocno w temat tegorocznych Oscarów, nie wiem jacy są faworyci i tak dalej. Sądzę jednak, że „Boyhood” jest tak bardzo zwykły, normalny i życiowy, co nie oznacza że zły, że nie wygra.


I już na sam koniec, filozoficzna myśl z filmu, która pasuje do Jednej Strony. „Zawsze jest teraz”.

niedziela, 18 stycznia 2015

/Dzień 18./

W. mnie skrzyczała, że nie było na czas. Według założenia ta jedna strona na dzień to tak akurat- pisze się chwilę, czyta jeszcze szybciej. Można napisać w wolnej chwili i ciężko znudzić czytelnika. W praktyce czasami nie ma czasu, i sił, nawet na tą jedną stronę. Ale nadrabiam, bo skoro stron ma być 365 to będzie.


Tak w zasadzie, to osiemnasta strona pojawia się dopiero teraz, ponieważ ciężko jest ją napisać. To był taki typowy dzień, kiedy dzieje się dużo, ale nic szczególnego. Ciężko mi znaleźć w nim więcej, ponieważ nie bardzo znalazłam czas na to, co zwykłe. Dlatego też, zamiast lania wody i pisania o niczym, pozostawiam resztę pustą. Bez zdjęć, filmów, cytatów, czy czegoś tam jeszcze. Taka o, prawie pusta strona numer osiemnaście.

sobota, 17 stycznia 2015

/Dzień 17./

Jak już się nie raz żaliłam (na nieszczęście chyba się pamiętnikowo zrobiło) sesja trwa. Trwa sobie w najlepsze, nie zważając na brak snu, na stosy książek i te wszystkie jeszcze nawet nie zaczęte prace biednych studentów. Sesja sobie, studenci sobie. Tak było od zawsze, tak jest i już chyba pozostanie.

Czemu o tym mówię? Bo trzeba być totalnie walniętym, żeby w czasie sesji, gdy niczego się nie umie, a jeszcze mniej się zrobiło, wyjechać w piątek wieczorem i wrócić w niedzielę po południu. Wiedzieć, ze nie będzie czasu na naukę. Nawet nie planować tego, że się może coś uda. Nic się nie uda, z niczym się nie zdąży i w ogóle w poniedziałek rano będę latała po pokoju szukając jakichkolwiek pomocy naukowych, żeby coś się udało.

Właśnie tak, postanowiłam wyjechać, a z racji tego, ze jest już sobota to oznajmiam ze nie ma mnie w miejscu zamieszkania, przebywam sobie we wspaniałej Choszczówce i tylko czekam aż K. powie coś na temat tutejszego zapachu. Zrobiłam to z premedytacją i w pełni przekonania, że mimo, a może właśnie dzięki temu, że spędzę tutaj dobre półtora dnia, pozaliczam co mam pozaliczać. Oczywiście, będę w niedzielę po powrocie jęczała, płakała i skomlała, że nic mi się nie uda, że jestem tępa, że jestem głupia i w ogóle na co komu studia, ale w tym tkwi piękno tej sytuacji.

Otóż, moi drodzy, w tym przypadku sądzić inaczej to tak, jakby jechać na weekend do najlepszego przyjaciela i sądzić że potem nas wystawi i w niczym nie pomoże, i będzie kazał spadać. Jadąc na styczniową OMSA (prosty schemat- modlitwa, śniadanie, konferencja, modliwa, msza, obiad, konferencja, modlitwa, zabawa, kolacja, modlitwa; nie przerażajcie się, to jest mega) jestem przekonana, że zawalając wszystko zyskam wszystko. A nawet więcej.

Nie mogę teraz tego znaleźć, ale zdawało mi się, że kiedyś wspominałam, że udało mi się zaliczyć jedno kolokwium z tej sesji, choć nie miało prawa się to udać. Dosłownie, bo ciężko się nauczyć tekstu z szesnastu stron a4, tak beznadziejnej jakości, ze co drugie słowo trzeba zgadywać, jadąc autobusem, mając na to godzinę i przysypiając w międzyczasie. A udało się. Podobnym cudem było kolokwium z dnia piętnastego. Oficjalnie jeszcze niby nic, ale jestem pewna że zaliczyłam. Znowu, po ludzku, to nie ma prawa się udać. A się udało.

I jestem pewna, że tak będzie i teraz. To, co po ludzku udać się raczej nie powinno- uda się. Trochę ufności, rozmowy, relacji, zrozumienia. Recepta na szczęście gotowa.

Jestem więc na OMSA. Co miesiąc toczę ze sobą wewnętrzną wojnę, żeby się tu pojawić i zawsze się udaje. Im mocniej walczę tym jest lepiej, taka dobrze mi znana ironia sytuacji. Żałuję, ze jutro trzeba wracać. Żałuję, że nie można tu zostać na zawsze i tak sobie żyć. Czy to jest więcej? Chciałabym, żeby każde moje więcej tak wyglądało. Czas spędzony z Bogiem, a zarazem najlepszym przyjacielem, z trochę gorszymi, ale też dobrymi, przyjaciółmi i znajomymi, których kocham, choć nie zawsze lubię. A przynajmniej staram się kochać.

A nawet jeśli po powrocie nic nie będzie wcale dobrze to znaczy że jest dobrze. Wiem, pokręcone to i ciężko coś zrozumieć, ale taka już jestem. No i to wszystko przez Niego, a może raczej dzięki Niemu.


Yo!

piątek, 16 stycznia 2015

/Dzień 16./

Mamy styczeń, połowę miesiąca, połowę zimy. A za oknem wiosna. Ćwierkają ptaki, świeci słońce, jest dziesięć stopni na plusie. Zaczynam się bać, że jednak jeszcze będzie śnieg.

Co można robić w połowie sesji, gdy nie ma czasu by napisać wszystkie prace i nauczyć się do wszystkich egzaminów? Można na przykład pomóc N. w zaliczeniu własnej sesji i udzielić jej wywiadu którego głównym tematem jest tęcza na placu Zbawiciela.

O nie! Tęcza! Plac Zbawiciela! Spalić, spalić!

Otóż nie. To jest ta niesamowita chwila, gdy się przyznaję, ze ja tą tęczę nawet lubię. Serio. Jest ładna, kolorowa, wpasowała się w otoczenie i gdyby nie fakt, że ktoś patrząc na nią postanowił powiedzieć „homoseksualizm”, a ktoś inny to usłyszał i powtórzył to byłaby najzwyklejszą w świecie instalacją-tęczą na Placu Zbawiciela. Mówicie że stoi na wprost kościoła? Ja tam wciąż w tęczy widzę znak przymierza Boga z ludźmi. Dobra, jak widzę tęczową flagę to potrafię zaczaić co autor miał na myśli, ale taką w kształcie łuku? Jak patrzę na niebo to się cieszę że ładna tęcza, a nie płaczę że LGBT. Da się założyć na niebo jakiś filtr, żeby tęcze nie powstawały? Tak na wszelki wypadek. Klosz nad Warszawą czy coś w ten deseń, myślę że wszyscy przeciwnicy tęczy by się radowali.

Tak, tak, te tysiące z naszych podatków, które idą na odbudowę tęczy. To słabe, też tak uważam, ale… Czy w zasadzie, jeśli tą tęczę usuną, to się nie okaże, że moje pieniądze zostały zmarnowane? No bo przeznaczyli je na coś, co już nawet nie istnieje.

A widzieliście kiedyś wieżę Eiffla? Niezła jest, co? Taka wysoka, widok z niej fantastyczny, od razu każdemu się kojarzy z Paryżem, z Francją. Och, ludzie jadą do Paryża tylko po to, żeby ją zobaczyć a przy okazji się całować pod nią/ na jej szczycie/ z widokiem na nią. Jak już ten punkt programu będzie zrobiony to w zasadzie można wracać, trzeba tylko w drodze powrotnej spoglądać z utęsknieniem na, znikającą w oddali, wieżę Eiffla. Taka radość, taki wspaniały czas, jedno z marzeń spełnione.

Ta wieża jest obrzydliwa. Tak estetycznie na to patrząc jest po prostu brzydka. Postawili ją na chwilę, została na zawsze. A ile o nią było sporów! Ile zamieszania, protestów, fochów! A teraz sobie stoi i ludzie ją uwielbiają. Jeżdżą do Paryża, bardzo często, właśnie dla niej. Taka sobie kupa żelastwa a stoi i ludzi przyciąga. Jeszcze każdy płaci żeby móc na nią wejść/wjechać. No powodzenia.

Ja poważnie wolę tęczę. A postawcie tęczę obok Pałacu Kultury i Nauki. I które wygrywa konkurs? No tęcza, proste. Gdyby tak spojrzeć na nią neutralnie, jak na tą tęczę na niebie. Bez żadnych znaków kogoś czy czegoś, bez sporów ideologicznych. Jako na taką kolorową tęczę, nic więcej czy mniej. Stoi. Zapełnia przestrzeń. Mogłaby się stać wizytówką Warszawy w miejsce tego sowieckiego budynku który wszyscy fotografują gdy tylko go zobaczą. Poważnie? Chyba sobie powieszę jego zdjęcie na ścianie. Tak naprawdę już mam, ale tylko dlatego, że tęcza akurat była spalona a spalonej tęczy na ścianie raczej nie chcę.


A na sam koniec, jako katolik, stwierdzam ze w ogóle zostawcie moją tęczę. To jest znak przymierza Boga z ludźmi a nie żadnych homoseksualistów, więc już przestańcie się zgrywać i oddajcie tęczę. Było zabawnie, trochę ciepło przy płomieniach, czasami strasznie, ale teraz koniec zabawy, tęcza wraca do Boga. 

czwartek, 15 stycznia 2015

/Dzień 15./

Poniższa jedna strona jest najgorszą, jaka tu była i mam nadzieję, ze najgorszą jaka będzie. Została skreślona ze względu na to, że coś pojawić się powinno a głupio zostawić tylko to idiotyczne wyjaśnienie. Jutro się poprawię, serio. Przynajmniej się postaram. Obiecuję. A teraz dobranoc. I nie czytajcie tego tam na dole, zupełnie poważnie, bez zgrywania się. Będziecie żałowali jeśli mnie nie posłuchacie.

Padł wczoraj zarzut, że wszystko jest chaotyczne. Otóż jest. Jest i to jak bardzo! Co więcej ja wiem, że jest. I przyznam się właśnie że nie czytam tego co napisałam. Tą stronę przeczytam piętnastego stycznia. Tak, właśnie tak, przeczytam każdą stronę rok po tym jak się tu pojawi.

Od jedenastego roku życia piszę opowiadania. Od dziesięciu lat wyrabiam mój własny warsztat pisarski, o ile można to tak nazwać. I go mam, przynajmniej tak mi się wydaje. Atomy piszę zupełnie inaczej niż to, dlatego że zwyczajnie się staram. Brzmi strasznie, prawda? Pisząc AS staram się, tutaj nie. Taka jednak jest prawda. Jedna Strona nie jest niczym więcej jak jedną stroną moich zapisków. Moich, własnych, właściwie nie wiem czemu publikowanych. Chyba tylko po to, żeby się trzymać tego, że będę pisała. Łatwo zapominam o pisaniu na blogu, a co dopiero gdybym pisała tylko w zeszycie lub wordzie. Tak, jest chaotycznie. Tak, jest nieskładnie. Tak, tak już zostanie. Przykro mi.

Moje dzisiejsze więcej jest tak słabe, że aż nie wiem czy powinnam się przyznawać. Moje dzisiejsze więcej wiąże się z drobnymi przyjemnościami, z tym co można zrobić zawsze, każdego dnia, co nawet zazwyczaj robimy i czego nie doceniamy. Co powiecie na spanie ile wlezie? Dosłownie, aż się obudzicie, wyleżycie, będzie super. Kiedy ostatnio leżeliście w łóżku tak długo, aż mieliście już dość? Ja dawno. No dobra, dawno przed dzisiejszym dniem. Bo tak, właśnie to dzisiaj robiłam. Obudziłam się, poszłam dalej spać. Potem zostałam obudzona, potem znowu sama się obudziłam. Leżałam aż miałam dość leżenia.

Czuję że przeszłam samą siebie. P, dzięki tobie, przez ciebie, dla ciebie, ta strona się właśnie kończy, mam w głowie wszystko tylko nie to co mogłoby się tu pojawić. Właśnie twierdzisz że napiszę tu że wymyślaliśmy harlequiny. Ty wymyślałeś, ja nie. Cały czas to robisz. Pozdrawiam, nie wiem co się dzieje. Jest już po północy. Już prawie spałam. Przypomniałam sobie o jednej stronie. Co za kicha. Czas wszystko skreślić.


Ostrzegałam, sami jesteście sobie winni. 

środa, 14 stycznia 2015

/Dzień 14./

Chciałam zacząć w sposób inteligentny ale P. gada mi do ucha i nie mogę zebrać myśli. A skoro już został wspomniany to mogę teraz przejść do tej ładnej części strony.

Są takie dni, kiedy się nawet nie stara aby zrobić więcej a to jakoś tak samo wychodzi. Jak dziś. Dzisiejsze więcej to duże więcej, które w sumie mogłabym na kilka dni podzielić, ale nie umiem oszukiwać więc się nie uda. No i już wygadałam całą prawdę, więc tym bardziej się nie uda.

Kiedy ostatnio szliście przed siebie tak bez celu? Zupełnie, całkowicie bez celu, byleby iść przed siebie? Z kimś lub samemu, obojętnie. To jest to pytanie którym staram się nawiązać z wami kontakt, uzyskać jakiś odzew, zorientować się czy ktoś z czytających rozumie o czym czyta, pomijając W. która płakała czytając wczoraj o krowie. Tak więc, wszyscy poza W., którą tez zachęcam ale nie zmuszam- można napisać komentarz.

Wracamy do tematu. Ja tak przed siebie szłam dzisiaj. Nie było to do końca bez celu, ale szłam z przekonaniem, ze nawet jeśli dojdę za daleko to nic się nie stanie. Bo czasu nie było, ale Warszawa taka piękna. A skoro to mój czas to mogę go zmarnować w dowolny sposób. Więc szłam. Po raz pierwszy w tym roku (liturgicznym) zobaczyłam iluminację świetlną na Starym Mieście, patrzyłam jak jakaś kobieta kręci hula-hop na którym pali się ogień, słyszałam jak młody facet przebrany za krowę gra na gitarze. Chciałam mu nawet wrzucić coś do kapelusza, bo to wygląda tak jakby się mną zainspirował i też chciał być jak krowa, ale miałam w portfelu jedynie kartę debetową, a tej mi trochę bardzo żal. Wiecie, chodzi o to że tak zwyczajnie szłam przez miasto i widziałam różne rzeczy. Faceta który potknął się o własne nogi i prawie spadł ze schodów gdy był już na szczycie. Ale nie tylko widziałam dziś. Rozmawiałam z kobietą, już na emeryturze, która razem ze mną chodzi na hebrajski, a która powiedziała, że robi to bez żadnego celu. Dla własnej satysfakcji, żeby coś robić w życiu. Czytałam kazanie ojca Blachnickiego o miłości w dzisiejszym świecie, które zostało wygłoszone w roku 1982 a wciąż jest niesamowicie aktualne. Bez żadnych powodów zmieniłam plany i zamiast siedzieć dwie godziny w centrum bez celu, pojechałam na trzy kwadranse na drugą stronę Wisły.

Tu pojawia się całkiem trafne pytanie- dlaczego tak a nie inaczej i dlaczego akurat dziś. Powód prosty- mój telefon się rozładował. Bateria padła. Mój świat zamknięty w tym małym pudełeczku zamarł. Niewiele? Otóż właśnie to spowodowało że patrzyłam wszędzie tylko nie w ekran. Bo miałam wiele rzeczy do załatwienia, ale nie miałam jak ich załatwić, bo mój kontakt z resztą świata, tą pożądaną resztą świata, zanikł. Miałam taką sytuację, że jechałam kiedyś rano na uczelnię i pisałam coś do kogoś, nie pamiętam ani co ani do kogo. Nagle dostałam wiadomość od W. o treści „patrz na mnie”. Okazało się oczywiście że siedzi dokładnie naprzeciw mnie. Załatwiałam coś dla mnie ważnego w tamtej chwili i chyba naiwnie sądziłam ze świat dookoła stoi w miejscu.

Zastanawialiście się kiedyś jak wiele tracimy przez to jak daleko wszystko zaszło? Kiedyś żeby kupić chińskie kadzidełka trzeba było jechać do Chin, a żeby kupić warszawską syrenkę- do Warszawy. Dziś można tworzyć pozory nie ruszając się sprzed komputera. Bardzo smutne.

To jest ta chwila kiedy muszę się przyznać, ze gdy wróciłam do domu, a mój komputer stwierdził ze się zepsuł i zacznie się naprawiać co trwało wieki i jeszcze dłużej, ja wpadłam w rozpacz. Dosłownie. Bo strona, bo rozmowa, bo wszystko. A mogłam to olać i iść spać, przynajmniej bym się wyspała.


Dziś bez zdjęcia, idźcie sami zobaczyć świąteczną iluminację, póki jeszcze jest, kobietę kręcącą ognistym hula-hop, faceta-krowę i tego drugiego, co prawie spadł ze schodów. Warto, mówię wam to ja. 

wtorek, 13 stycznia 2015

/Dzień 13./

Dziś się ucieszycie, bo mojego pisania nie będzie prawie wcale. Żeby jednak nie było- nie dlatego, że leżałam cały dzień  nie mam o czym pisać, raczej dlatego że po sześciu godzinach pisania planu miesięcznego, który muszę oddać jutro, nie mam na nic więcej siły. Nie mam siły mówić, podnieść rąk do góry, oczy mi opadają, a łóżko tak daleko.

Ale nic to, bowiem fakt, ze napisać się udało (z jakim skutkiem to się jeszcze okaże) uświadamia mi, że z każdą kolejną chwilą jestem coraz bliżej celu. Coraz bliżej końca licencjatu, przyszłego roku, spełnienia marzeń, wieczności. A chwila, gdy uświadamiam sobie, że być może koniec nadejdzie gdy tylko napiszę następne słowo, jest chyba najszczęśliwszą chwilą jaką dziś miałam. Koniec jednak jeszcze nie nadszedł, mimo szczerej nadziei, piszę więc dalej.

Zastanówcie się chwilę. Patrzyliście kiedyś na coś/na kogoś i byliście pod wrażeniem? Pewnie tak. Bywało tak, ze ten obraz zostawał wam jeszcze na długo w głowie? Z pewnością. A gdy tak teraz o tym myślicie- zamienilibyście się z tym kimś/czymś na miejsca? Albo myślicie może, ze pewnego dnia będziecie w takiej samej sytuacji? Moja odpowiedź na wszystkie pytania brzmi- TAK! Chwilę jeszcze potrzymam was jednak w nieświadomości o czym dokładniej teraz myślę.

Tu chciałam napisać coś inteligentnego, ale nic takiego nie przyszło mi do głowy.

Chciałam grać na zwłokę, ale mój mózg naprawdę jest tak wykończony że nic nie jest w stanie wymyślić. Dlatego od razu powiem o co mi chodzi. We wrześniu spędziłam kilka dni w Albanii i choć mam nadzieję, że kiedyś uda mi się tam wrócić, to to do czego dążę można by zapewne spotkać w wielu innych miejscach świata. Krowa na plaży, pod palmą. Tak, dokładnie to. Krowa na plaży. Na plaży pod palmą. Krowa pod palmą. Wyobraź sobie tą sytuację- leżysz na plaży, jest piękna pogoda. Nagle otwierasz oczy i widzisz krowę. No bajka.

I choć wcale nie marzę o tym, by stać się krową, mimo że tak by się mogło wydawać, to chciałabym tak pożyć kilka dni. Wiecie, jeść, spać, siedzieć i leżeć na plaży. Pod moją własną palmą. Nie przejmować się tym wszystkim dookoła, tym ze to może trochę dziwne, ze w zasadzie na tej plaży nawet nie ma co jeść.

A może nawet nie na plaży i nie pod palmą. Gdziekolwiek. Wiedzieć, ze robię dokładnie to, czego chcę, że nie trwam w złych wyborach, ze nic i nikt mnie nie ruszy i właściwie pozostało mi tylko czekać na koniec, na wieczność.

Teraz pozostaje mi patrzeć na zdjęcie krowy, które wisi na mojej ścianie, ale kto wie, może za niecały rok się uda i będę dokładnie tam gdzie być chcę.


Tą noc wypełni krowa i głos Michała Łanuszki. Polecam, totalnie inna rzeczywistość. 


poniedziałek, 12 stycznia 2015

/Dzień 12./

Jeśli kiedyś postanowicie zrobić coś podobnego do tego, co ja właśnie nieudolnie staram się zrobić- nie zaczynajcie w czasie sesji. Poważnie, to najgorszy czas żeby zaczynać.

Mój czas ostatnio dzieli się na czas nauki i czas leżenia na podłodze, gdy nie mam na nic siły, i tak się całkiem mocno zdziwiłam gdy usłyszałam nagle wieczorem pytanie „Jest już strona?”. No bo podłoga taka wygodna, sen tak blisko, a tu pytanie o jakąś stronę. Chwilę mi zajęło uświadomienie sobie o co właściwie chodzi, toteż już jestem i piszę. Bo, przyznaję, zapomniałam.

Skłamałabym też mówiąc, że dzisiejsze więcej wynikało tylko z tego, że postanowiłam zrobić coś dla siebie, douczyć  się, trochę rozwinąć i w ogóle być lepszą. No nie, dzisiejsze więcej jest powiązane z większą całością która powstaje, ale mimo to postanowiłam że znajdzie się tutaj. Bo czasami robimy coś w jakimś celu, ale osiągamy przy tym o wiele większe korzyści niż sądziliśmy. Jak ja dzisiaj.

Potrzebowałam nauczyć się kilku wyrażeń w języku migowym. Jak już wspomniałam, cel jest większy niż sama nauka, kiedyś o nim pewnie napiszę. Tak czy inaczej- przeszukałam Google w poszukiwaniu jakiegoś prostego objaśnienia, bez alfabetu, liczb i tego wszystkiego, bo nie dość ze nie potrzebuję, to jeszcze fizycznie nie jestem w stanie większości najprostszych znaków wykonać. Nie ważne. Chodzi o to, że ten język jest niesamowity. Tak bardzo dosłowny, pokazujący całą prawdę, to co czasami ciężko jest pojąć, może przyznać. Najbardziej chyba dotknął mnie gest wyrażający słowo „alimenty”  bo wygląda niemal jak kołysanie dziecka. Tyle że ręce nie kołyszą się w jedną stronę a w dwie różne. Trochę jakby trzymać dziecko i wypuścić je z rąk. Może specjalnie, może tylko dlatego że ktoś nie potrafi. Nie zostawić, porzucić, nie chcieć i teraz płacić. Nie, nie, jak kołysać i wpuścić. Kołysać i upuścić.

Gest wyrażający „kocham cię” wygląda jak przytulenie drugiej osoby, a późnij wskazanie na nią. No bo… czym właściwie jest miłość? Bez rozdrabniania się na agape, caritas, eros i wszystkie kolejne. Tak najprościej jak potrafimy to zrozumieć. Dla mnie miłość jest pragnieniem obecności drugiej osoby, fizycznie, emocjonalnie, psychicznie. Jej bliskości. Jest tyle rodzajów miłości, ale żaden z nich nie obejdzie się bez bliskości. Nawet jeśli wyjadę, nie będę mogła być tak blisko ważnych dla mnie osób to nie wyobrażam sobie nie być z nimi blisko w kontakcie, rozmowie. Bo ich kocham i zależy mi na nich. Bo chcę ich przytulić, nawet jeśli nie jest to możliwe. Mała prywata, ale w sumie czemu nie. W takiej chwili mojego życia, gdy byłam tak mocno samotna jak nigdy wcześniej czy później, nie myślałam o niczym innym jak tylko o tym, że chciałabym przytulić się do mojej mamy. Nie dlatego, że byłam małym dzieckiem, ale dlatego że jest dla mnie tą osobą, która zawsze mnie kocha, cokolwiek się stanie. Ta gwarancja miłości oznaczała dla mnie, że na pewno mogę ją przytulić i znaleźć tam ratunek.

Ambicję wyraża się poprzez przesuniecie otwartej dłoni w górę i zaciśnięcie jej w pięść. Tego właśnie chce człowiek ambitny. Złapania wysokich celów. Gest oznaczający aborcję wygląda jak złapanie, wyrwanie. Dosłownie, bez owijania w bawełnę. Amen to złożenie ze sobą dwóch otwartych dłoni. Tak prosto, żadnych udziwnień.


Mam wrażenie, że często mówiąc zbyt utrudniamy sobie życie. Krążymy, plączemy, chcemy coś powiedzieć ale nie do końca, bo się zwyczajnie boimy. A może wcale nie warto. Może jednak prostota jest najpiękniejsza i najlepsza. 

Moje poznanie kilku wyrażeń w języku migowym skończyło się przeszukiwaniem internetu w poszukiwaniu kolejnych prawd, a nie doszłam jeszcze nawet do litery B. Ta noc będzie długa.

niedziela, 11 stycznia 2015

/Dzień 11./

To jest typowy dzień „działo się tak dużo że więcej wcisnąć się nie da”. Mogłabym wam opowiedzieć o musie z białej czekolady, który dziś zrobiłam, i który swoją droga był genialny, ale to niestety była czynność zaplanowana. Mogłabym też napisać o tym, czego uczę się do kolokwium na jutro, ale po pierwsze wcale się nie uczę, a jest, o zgrozo, 23.47, a poza tym to też raczej zaplanowane.

Mogłabym nic nie napisać, ale wtedy po pierwsze strona by pozostałą pusta, a po drugie ktoś czeka na ten dzień, więc się nie doczeka. Postanowiłam więc że to jest ten dzień, kiedy wyjaśnię jak to się stało ze tu zaistniałam.

Miałam zacząć od pierwszego stycznia ale nie zrobię tego, bo to nie jest właściwy początek. Wszystko bowiem zaczęło się w okolicach roku 2004 gdy zaczęłam pisać na blogach internetowych. Nie interesowały mnie pamiętniki, dzienniki i inne takie, raczej, bo nigdy nie byłam w tym systematyczna i miałam nudne życie którym nie warto się z nikim dzielić. To był jednak czas, gdy zaczęły istnieć blogi grupowe. Idea była prosta- grupa ludzi pisze opowiadania tworząc wspólnie jakąś rzeczywistość. Wyglądało to trochę inaczej niż wygląda teraz, ale wkręciłam się tam i pisałam. Pisałam na wielu blogach, tworzyłam coraz to nowe postaci, bardzo się w to wkręciłam. Później miałam przerwę, trochę wypadłam z blogowego świata w którym, jak na tamten czas i tamte blogi z opowiadaniami, byłam mocno kojarzona. Prowadziłam też swoje własne opowiadania, ale żadne z nich nie doczekało się zakończenia. Później na jakiś czas z blogów znikłam.  W okolicach 2009 czy 2010 roku znalazłam blog New York College, grupowiec typowy, i postanowiłam powrócić do pisania. I od tamtej pory znów zaistniałam w tym świecie, który wyglądał zupełnie inaczej niż kiedyś. Wkręcił mnie jednak, zaczęłam tworzyć postać C., której historia trwa na Atomach Szczęścia.

Miałam różne wzloty i upadki a mój komputer oraz maszyna do pisania, służyły mi bardzo przy pisaniu kolejnych opowiastek. Moją ambicją było stworzenie powieści, ale jestem osobą mocno niecierpliwą i zazwyczaj nie pozwalam moim postaciom powoli powstawać i żyć swoim życiem, przez co wszystko psuję. To jednak nie jest ważne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że pojawienie się na NYC musiało być wcześniejsze, bowiem w 2010 to ja stamtąd odeszłam na jakiś czas. Moja głowa nie chce dobrze pracować o tej godzinie.

Skracając trochę całość- wracałam i odchodziłam z NYC, bo ile razy zdawałam sobie sprawę, ze wciąga mnie zbyt mocno, tyle razy zaczynałam za nim tęsknić. Teraz dokładnie jestem na etapie zostawienia NYC za sobą, ale udało się chyba tylko dzięki temu że historia C. jest na Atomach, a historię Tommie, którą tam ostatnio tworzyłam, chcę napisać lepiej. ALE przyszedł 1 stycznia, wszędzie widziałam te obrazki 365 stron, 12 rozdziałów i tak dalej, postanowiłam że to dobry pomysł na powieść. Wiecie, codziennie pisać jedną stronę o dziewczynie co każdego dnia robi coś więcej, skacze ze spadochronem, lata szybowcem etc. Taki duże więcej. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że to słaby pomysł, zbyt odrealniony, bo kto dałby tak naprawdę radę?

Postanowiłam więc że spróbuję zrobić własne więcej, w ramach moich możliwości, umiejętności, czasu. Czasami się nie udaje, jak dziś, poza tym to dopiero jedenasty dzień. Jednak, mimo tego że czasami piszę więcej o sobie niż planowałam, czasami zbyt pokazuję siebie, czasami kończę zbyt daleko od tego, gdzie skończyć chciałam, to cieszę się że to robię. Sama sobie mogę udowodnić, że nie robię niczego. Że mogę zrobić więcej i coś z tego mieć. Że ktoś to nawet czyta. Że umiem znaleźć codzienne tą chwilę czasu by coś napisać, uczę się systematyczności i wypełniam pustkę, jaka powstaje zawsze gdy przestaję pisać na NYC.

Idę spać i wam polecam to samo, jeśli o tak dziwnej porze tu jesteście.


Yo!

sobota, 10 stycznia 2015

/Dzień 10. /

Yo!

Znacie te rzeczy, aplikacje, sytuacje, znajomości, pomysły, w zasadzie cokolwiek, co jest tak bardzo głupie i bezsensowne, że aż wciąga? Ja też. Facebook. Tak, właśnie on rozpocznie moją wyliczankę. Widzę tą dezorientację, oburzenie, zniechęcenie i protest malujące się na waszych twarzach. Wiem, tak naprawdę przyjęliście to ze spokojem i nie wiele was obchodzi, ale strona nie zapisze się niczym. Tak więc Facebook. Przyznajcie szczerze, po co wam on? Można pogadać ze znajomymi. Super, mail i telefon też to umożliwiają. Można podzielić się zdjęciami, które zazwyczaj prawie nikogo nie interesują. Można zobaczyć co u dawnych znajomych, z którymi pewnie więcej nie porozmawiamy, bo tak naprawdę nasze drogi dawno się rozeszły i udajemy sami przed sobą ze nie, bo przecież ja wiem, że ona się właśnie zaręczyła! Albo wzięła rozwód. Albo się dowiedziała że jest w ciąży. Facebook spłyca relacje i stwarza iluzję prawdziwego życia, prawdziwych znajomości, rozmów. Ale jest fajny. I wciąga.

Snapchat, Instagram, Twitter? Tak naprawdę każdego z tego ma podobny cel. Stwarza jakąś iluzję, coś udaje. Mogę udawać jak wspaniałe mam życie pokazując raz na jakiś czas zdjęcie na Instagramie, na które nałożę odpowiednie filtry, trochę je dopracuję, nie mówiąc już i tym, że zrobię je w idealnym momencie. I niech wszyscy patrzą, jak mam wspaniale. Tylko szczerze, czy to przekłada się na prawdziwe życie? Snapchat niby jest trochę inny, inaczej też działa w naszych kręgach niż zostało to pierwotnie założone. Tylko właściwie- po co on? Twitter? Może mój problem wynika z tego, że nigdy się tak do końca w Twittera nie wciągnęłam, ale dla mnie krótkie komunikaty, ograniczone ilością znaków, są słabe. Jestem w stanie zrozumieć to w kontekście wybranej krótkiej myśli Papieża, komunikatu zespołu gdzie jest, co gra, kiedy koncert, ze nowa płyta będzie. Ale w zasadzie kogo może interesować mój krótki status o tym, że właściwie nie wiem co? Kogoś na pewno.

I w gąszczu tego wszystkiego pojawia się Yo!. Bardziej bezsensownej aplikacji chyba nie widziałam. Mówię to całkiem poważnie, z całą świadomością tego, że właśnie wysłałam yo. O co chodzi? To dobre pytanie.

Właściwie chodzi o to, że do znajomych których ma się na liście kontaktów wysyła się krótkie yo. Klikasz nick znajomego i się wysyła, takie to proste. Znajomy dostaje swoje yo i… tyle. Poważnie, żadnych obrazów, słów, zwykłe yo.  W swej prostocie niesamowite. I mocno przypomina zaczepkę na fejsie- do dziś nie ogarniam po co ona.

Otóż, tak wracając do yo, mamy w tym wszystkim dwie możliwości. Możemy naparzać co chwila swoich znajomych śląc im yo, jak ja to właśnie robie od kiedy ściągnęłam aplikację, albo użyć do celów wyższych. Wiecie, zamiast wysyłać smsa „dotarłam do domu” można wysłać yo. Zamiast wołać brata, ze obiad- można wysłać yo. Zamiast cokolwiek innego- yo. Trzeba trochę wyczucia, orientacji i intuicji ale zapewne działa. Co ciekawe Yo ma również takie funkcje jak dzielenie się swoim położeniem czy linkiem. Albo najbliższy Starbucks. Albo ile wody się wypiło tego jednego dnia. Trochę tego jest, ale w swym pięknie najfajniejsze i tak są zwykłe yo.

Jak to się ma do dzisiejszego więcej? Trochę nijak, chociaż gdy spojrzę wstecz na te 23 godziny to poza sytuacjami zaplanowanymi siedziałam i usiłowałam odkryć głębię Yo!. Po części mi się nawet udało, odkryłam ze można więcej niż się wydaje, trochę się zawiodłam na samej sobie, że yo, yo, yo.


Do jutra, yo!

piątek, 9 stycznia 2015

/Dzień 9./

Pisarz, który mnie tak wczoraj zafascynował, to nikt inny jak tylko Melchior Wańkowicz. O nim jednak naczytaliście się wczoraj, zostawię więc jego temat w spokoju i przejdę do dnia dzisiejszego.

Mam mały problem ze znalezieniem mojego „więcej”. I nie chodzi o to, że go nie mam, wręcz przeciwnie- mam wrażenie że cały dzisiejszy dzień to więcej. Do każdej zaplanowanej sytuacji dochodziły niezaplanowane, bez których dzisiejszy dzień byłby o wiele spokojniejszy, nie uniknęłabym cudem zawału i nie miałabym czego wspominać teraz. O czym mówię?

Chyba zacznę od tego, że, dosłownie cudem, uniknęłam dziś wypadku. Ja wjeżdżająca na spore skrzyżowanie z zepsutą sygnalizacją świetlną to nie jest dobra rzecz, szczególnie po dodaniu kilku osób, które jak widzą brak czerwonego, zielonego czy jakiegokolwiek innego światła to jadą i nie patrzą. Spotkaliśmy się wiec gdzieś po drodze, ja przeżyłam, oni przeżyli, później zapomniałam po drodze do domu skręcić i załatwić kilka rzeczy, ale kto by się martwił, gdy dusza wciąż na ramieniu.

A skoro o zapominaniu mowa, to jestem tym geniuszem, który jedzie na badania i zapomina o skierowaniu. Znowu samochód staje się centrum akcji, bowiem w połowie drogi dom-przychodnia stwierdziłam ze zdumieniem, ze gdybym właśnie wpadła do rowu to wcale nie stwierdzą, ze nie ma w tym nic dziwnego, skoro jadę na EEG , przecież mózg mi się musiał zaćmić. Ale nie, nie miałam przy sobie skierowania, więc nikt by się nie zorientował ze rów bo mózg. Nie bardzo jednak miałam perspektywy na zmianę sytuacji, bo czasu mało, droga daleka, co robić? Uwaga, od dziś jestem największym miłośnikiem interenetów, telefonów, zdjęć i braci. Jak to wszystko się połączy to sytuacja wygląda następująco. Dzwonisz do brata. Wysyłasz go do swojego pokoju, by wśród wszystkiego co tam jest odnalazł skierowanie. Warto zaznaczyć, że moje szuflady są pełne różnych papierów, kartek i innych takich, więc tu zadanie było utrudnione. Następnie brat wysyła ci zdjęcie skierowania. Brata można zamienić na jakąkolwiek inną osobę która z tobą mieszka, ale wiecie- ja dziś go kocham jak nigdy w tym roku, więc muszę tak o nim. Idziesz do lekarza, w rejestracji modlisz się o to, żeby to zaakceptowali. Zresztą jadąc samochodem też. Trafiasz na przesympatyczną młodą kobietę, która jest tak zachwycona pomysłem zrobienia zdjęcia, że podaje swój adres mailowy, aby to zdjęcie otrzymać. Drukuje je, żeby było na kartce, wypełnia na jego podstawie co tam trzeba w komputerze a na koniec zostawia sobie, ale kto by się tym przejmował, skoro i tak nic po nim nie widać? Poważnie, zdjęcie było o wiele wyraźniejsze, ale ona chciała wydrukować, żeby przepisać. A w międzyczasie pogawędka o tym, ze jak to dobrze że teraz technologia taka rozwinięta.
 
Wciąż mam nieodparte wrażenie, ze to po prostu nie miało prawa się udać. Ale ja tam wiem też swoje, On jest większy niż cokolwiek innego. I nie ma że szczęście, że fart, że przypadek. Tu nawet szczęście by nie pomogło, tylko On mógł.

Odchodząc całkowicie od tematu- posiadacie jakieś rzeczy swoich rodziców/dziadków z lat ich młodości? Moja piwnica właśnie ostatnio zaczęła ujawniać swoje skarby. Wiecie, ta bezcenna chwila gdy znajdujesz indeks taty i widzisz te wszystkie trójki. Albo listy między rodzicami z czasów przed lub tuż po małżeńskich. U mnie w domu są to też zdjęcia. Tata był, i nadal jest, zafascynowany fotografią, miał swoją ciemnię i robił dużo zdjęć. Dziś w moje ręce wpadło pudełko z kilkudziesięcioma fotografiami zapisanymi na slajdach. Jestem zaskoczona jakością, detalami i wszystkim tym co jest na zdjęciach, zostaje jeszcze odnalezienie odpowiedniego rzutnika i obejrzenie ich już w normalnej wielkości.


Moje dzisiejsze więcej jest całkowicie niezaplanowane, ale dało zamierzony efekt, ucząc mnie dziś nowego.

czwartek, 8 stycznia 2015

/Dzień 8. /

Mam równo dwadzieścia minut i jedną stronę. Tyle mi pozostało z tego dnia, ale przecież- ja sobie nie poradzę?

Przez długi czas myślałam, że będę tu dziś pisała o wypełnianiu dokumentów z praktyk, czy może o felinoterapii, bo to chyba zainteresuje was bardziej niż zalety czy też kontrowersje podejścia humanistycznego w edukacji dzieci. Tak, właśnie to jest mój dzisiejszy dzień. Ewentualnie jeszcze stanie w korkach, słuchanie dobrej muzyki i granie w simsy. Nic tylko zazdrościć mi życia!

Wieczór jednak postanowił przynieść niespodziankę i nagle olśnić mój umysł. Przyznajcie się sami przed sobą- ile postaci z II Rzeczpospolitej Polskiej potraficie wymienić tak od ręki? Ja dokładnie cztery- Pola Negri, Józef Piłsudski, Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura. Koniec, więcej moja pamięć nie wyciśnie, a jak spojrzałam na niedługą listę to byłam pełna zdumienia, gdy zobaczyłam tam kilka znajomych nazwisk. 

Traf chciał, że na mojej półce wciąż stoi książka, którą pożyczyłam od mojego dziadka już prawie rok temu, a której do tej pory nie ruszyłam. Znaczy- zaczytała się w niej gdy byłam u dziadka, a jak mi ją pożyczył i zabrałam do domu, to jak postawiłam tak stała do dziś. Trochę jednak wstyd nie wiedzieć o postaciach, które żyły tak niedawno, poruszać się po ulicach nazwanych ich nazwiskiem, obok ich pomników i nie wiedzieć kim byli. Postanowiłam więc dziś, ze „Talia Niezwykłych Postaci II RP” na jakiś czas pożegna się ze swoim miejscem na półce.

Wybrałam jedno nazwisko, zupełnie mi nieznane, i chyba trochę wstyd, jak tak poczytałam kim owa osoba była. Trochę wam o niej opowiem. „(…) gdy porównywano go z Sienkiewiczem, gdy wszystko, co wydał, sprzedawano spod lady jak szynkę albo pomarańcze, gdy nieznający jego dokładnego adresu wielbiciele pisali na kopertach „Polski pisarz narodowy”, „Polak i człowiek” lub po prostu „Każde dziecko wskaże”.” Człowiek, który rzucił słabo płatną pracę w „Kurierze Porannym” i tego samego dnia dowiedział się, że żona ma pieniądze tylko na jutrzejszy obiad, i wtedy- uwaga- przejrzał ogłoszenia w gazecie, na szybko poskładał kilka rymowanek chwalących kołdry z wielbłądziej sierści czy żarówki Philipsa, przeszedł się po sklepach oferujących owe materiały i sprzedawał im swoją twórczość, która później reklamowała je w gazetach. W czasach PRL wymyślił hasło „Lotem bliżej”. Nazistowska prasa okrzyknęła go „jednym z najbardziej niebezpiecznych Polaków”.  W 1939 roku pisarz usłyszał w radiu jak spiker mówi, że jego miejsce zamieszkania jest znane i że zostanie on wkrótce złapany. Nie wyszło, bowiem nasz bohater, w nocy z 24 na 25 września przekroczył wpław Dniestr, niosąc maszynę do pisania nad głową, i tym sposobem dostał się do Rumunii.

Wiecie o kim mowa? Ja bym nie wiedziała, żałuje bardzo że nigdy wcześniej nie słyszałam o owym pisarzu, żałuję, ze nie mogę napisać, ze przeczytałam jego książkę, która została w Niemczech wydana w ilości jedynie pięciuset egzemplarzy, oznaczonych nadrukiem „Streng geheim” czyli „Ściśle tajne”, a która doczekała się nawet własnego pomnika.

Osobiście właśnie zaczęłam uwielbiać jego postać za samą historię, a za punkt honoru sobie postawiłam, aby przeczytać jego książkę, chociaż jedną, w najbliższym roku.

Jest dwadzieścia minut po północy. Dziewiętnaście dokładnie. Od dwudziestu siedmiu rozmawiam z P. i gdyby nie to, to strona byłaby równo o północy. Poważnie, wszystko jego wina.


A nazwiska nie podałam celowo, jestem ciekawa czy ktoś z was wie o kim mowa. 

środa, 7 stycznia 2015

/Dzień 7./

Ta środa stała się moim własnym pierwszym-ostatnim dniem. Miało być ze pierwszym, ale w sumie to takie ostateczne wszystko bardziej. Miało więc być, że ostatnim, ale to pierwszy raz w tym roku. Więc dwa w jednym zostały.

Chciałam napisać „czuję się jak…”, ale nie wiem do kogo można by to przyrównać, więc napiszę wprost i tyle. Mam wrażenie że obudziłam się dziś po to, by się dowiedzieć jak wiele rzeczy muszę zrobić w jak bardzo krótkim czasie. Nie do końca składne, ale już trudno. Czasu właściwie nie mam, ale muszę w nim zmieścić wszystko to, co planowałam robić przez najbliższe trzy tygodnie. Chwilo trwaj!

Jestem wymęczona jak nigdy, nawet na dzisiejszym hebrajskim od pierwszej chwili tęsknie wyczekiwałam końca, co jest do mnie trochę niepodobne. Nie ja. Nie na hebrajskim.

Odchodząc od tematu, nie macie wrażenia, ze świat się kończy? Ja właśnie tak się czuję. Ostatnio wiele osób umiera, islam jest wszędzie, atakują każdego, protestują w wielu miejscach. Wszystko jest jakieś takie nie swoje, inne, dziwne, trochę nowe, trochę stare. Jeśli świat się za chwilę skończy to odczuję ogromną ulgę. Jest godzina dwudziesta trzecia. Marzę o końcu świata, o łóżku, o tym żeby mnie ktoś przytulił. Miało nie być takich tu.

Gdy zaczynałam pisać dziś, doszłam do wniosku, że po prostu zostawię dużo pustego miejsca. Bo to jeden z tych dni, kiedy dzieje się tak wiele, że nie dasz rady dołożyć już nic więcej. Kiedy jesteś tak zmęczony, ze kładziesz się na podłodze i usypiasz. Kiedy się cieszysz, że żul nie śmierdzi tak bardzo, wszystko się wali, ale jeszcze trochę wytrzyma, jutro będzie gorsze, ale kiedyś musi być lepiej. Chciałam kupić zeszyt w kratkę i kupiłam w linię. A sprawdzałam. To taki właśnie dzień.

Mimo wszystko stwierdziłam, że to chyba właśnie o to chodzi w tym wszystkim. Żeby w takie dni jak ten robić coś więcej. Postanowiłam więc, ze zrobię trening. Trwało to dokładnie czternaście minut, bo na więcej nie miałam siły, psychicznej, ale podobno dziesięć minut na dzień to jest porządny wynik, więc moje czternaście nie jest złe. Chyba padnę ze szczęścia.

Zastanawiam się, czy większego pożytku nie przyniosłoby teraz napisanie czegoś na Atomy Szczęścia, ale na moje nieszczęście, C. i M. są tam właśnie szczęśliwi całkiem, a ja nie zwykłam pisać listów nie po kolei. Wystarczy że i tak wszystkie siedzą w mojej głowie i wiem co będzie dalej. Wiecie co najbardziej lubię  w pisaniu? To, że nigdy nie wiem, co będzie dalej. Zaczynam pisać i nie mam pojęcia co będzie za chwilę. Mogę pisać opowiadanie na jedną stronę, a i tak nie wiem, co się będzie w nim działo. To wszystko się okazuje już wtedy, gdy pojawia się na kartce/ na ekranie. Mogę sobie planować, ale albo nie wyjdzie albo i tak wyjdzie inaczej. Trochę jak z C. Tworzę ją od dobrych chyba sześciu lat. Nie wiem czy nie dłużej. Jest cały czas w mojej głowie, starzeje się razem ze mną, czasami myślę o niej jakby normalnie była obok. Jest przesiąknięta mną, jest właściwie moim odbiciem. Jej historia to moje historie, złączone w jedno. Co więcej, ona ma własne imię, miejsce zamieszkania, wiek, wszystko. Jest kompletna, ale na AS pokazuję ją tylko fragmentarycznie, jakby pokazanie jej całej odsłoniło całą mnie. I właśnie tak, nawet moja C. mnie zaskakuje. Zaczynam o jednym, kończę o drugim, co zazwyczaj wychodzi na lepsze. Trochę tak, jakby żyła własnym życiem. A może nawet to robi.

Nie miałam zamiaru wspominać nic o AS tutaj. Nie chciałam wchodzić na jego temat, ale to jest właśnie przykład tego, że to, co planuję, raczej nie pokrywa się z tym, co później piszę.

Zadanie na dziś wykonane, C. was pozdrawia, a ja idę szukać sensu.


Dobranoc!

wtorek, 6 stycznia 2015

/Dzień 6./

Dziś bez cytatu. I bez sensu. Generalnie bez niczego.

Byliście kiedyś w kościele szóstego stycznia? Liczę na to, ze odpowiedź jest twierdząca, jednak jaka by nie była- zauważyliście to? Szóstego stycznia kościoły są pełne. Przynajmniej ja mam takie doświadczenie. Albo w Wielką Sobotę- o której nie przyjdziesz kościół jest pełen ludzi ze święconkami. I nagle zdajesz sobie sprawę jak wiele jest osób w twojej parafii. Tak samo na niedzielę palmową i inne okazje, gdy coś przynosisz albo dostajesz. Nagle jest jakby ciekawiej, może z sensem, coś się dzieje, warto przyjść. Daleko mi od oceniania, ale trochę szkoda, że tak wiele osób nie widzi jak wiele tracą. Powaga, msza święta to naprawdę jedna z lepszych godzin w moim rozkładzie tygodnia. Właściwie najlepsza.

Tak to się właśnie zaczęło, dzisiejszy dzień. Kościół, w którym ciężko kogoś jeszcze wcisnąć. I choć było to wydarzenie wpisane już wcześniej w dzień dzisiejszy, nie jest niczym więcej, to odczuwałam wewnętrzną potrzebę napisania tu tego. Moje, mogę pisać co chcę.

Czy grę Monopoly można określić jako coś więcej? W moim przypadku to chyba nawet więcej więcej. Nie lubię tej gry. Ciągnie się w nieskończoność, po drodze zawsze ktoś coś zrobi nie tak, ktoś się wkurza, ktoś inny się obraża, gra przerwana, atmosfera popsuta. A że trwa długo to zawsze ktoś gada coś totalnie od rzeczy i bez większego sensu. I wbrew pozorom to zazwyczaj nie jestem ja.

Dokładnie tak, grałam dziś w Monopoly. Co prawda próżno było szukać u mnie entuzjazmu, gdy na grę się zgodziłam, nie ukrywam jednak ze nie było tak źle. Nastawienie i te sprawy, zresztą mimo kłopotów finansowych wciąż się trzymałam na nogach, czy może być więc źle?

To jest ten moment, gdy przyznaję że padam twarzą na blat, na klawiaturę, na talerz, na wszystko. Właśnie kończy się przerwa świąteczna a ja jestem zmęczona chyba bardziej niż przed jej rozpoczęciem. Ale to nie jest ważne. Reszta strony zostaje pusta, bo właściwie mogę ją wypełnić tak, jak postanowię, a jest pusto.


Tylko zdjęcie jeszcze, co by nie było. I nikt nie wygrał, rozgrywka została przerwana z winy obiadu i łyżew. 


poniedziałek, 5 stycznia 2015

/Dzień 5./

„Trzecia trzydzieści. Już nie dziś, ale jeszcze nie jutro. Ostatni moment na postanowienia, którymi ponownie spróbujemy oszukać samych siebie. Przecież z góry wiemy, ze kolejny raz przegramy tę nierówną walkę. Bez względu na dzisiejsze decyzje jutro trzeba będzie iść dalej, dotychczasową droga .” Fragment „Swoją drogą” Tomka Michniewicza.

Moja trzecia trzydzieści wciąż trwa i jest tak o wiele łatwiej. Mogę na przykład stwierdzić, bo jeszcze tego nie ustaliłam wcześniej, że jeśli jakiegoś zadania, z ważnego powodu oczywiście, nie wykonam, to po prostu na dzień następny zaplanuję sobie jakieś wymagające większego poświęcenia. O tak jak dziś. To jest ten moment, gdy udaję, że wcale mi nie szkoda, ze się wczoraj nie udało i przyznaję się, że z braku czasu nie wykonałam żadnego nadprogramowego zadania. Mogłabym się tłumaczyć, że późno wróciłam do domu i oglądałam „Drzewo życia”, które trwa ponad dwie godziny i zabiera wszelką energię. Ale tylko winny się tłumaczy, a ja nie czuję się jakoś szczególnie winna temu, że nic wczoraj nie zrobiłam. Nic nadzwyczajnego.

Zaczęłam się nawet zastanawiać, skąd w ogóle te zadania. Jakim sposobem ja to wymyśliłam i generalnie po co. Nie wiecie tego, ale ten blog nie powstał wcale tak, ze stwierdziłam „jaki super pomysł, będę miała co robić przez cały rok!”. Było absolutnie, całkowicie inaczej, ale o tym nie dziś. Tak czy inaczej- nie wiem skąd mi się wzięły te zadania. Pora jednak uzmysłowić sobie i wam, sobie przede wszystkim, że chodzi o dobre przeżycie każdego dnia. Takie, które będę pamiętała, żeby mieć poczucie, że żadnego dnia nie „zmarnowałam” żyjąc tak, jak dzień wcześniej, tydzień wcześniej i nie wiadomo ile wcześniej. Jasne, są codzienne obowiązki, ustalone terminy i grafiki których nie przeskoczę, zresztą- po co? Ale przy tym wszystkim można robić coś więcej. I to staram się robić.

Jak już wiecie- wczoraj nie zrobiłam nic więcej ponad normę. Ale to był dobry dzień. Dobry w swojej prostocie i czasie spędzonym z najbliższymi. Koniec o dniu czwartym. Jak się domyślacie (mam nadzieję, że się domyślacie)- dziś zrobiłam moje „więcej”, które było swego rodzaju wyzwaniem dla mnie. Widzicie piękną brunetkę, śmigającą po lodzie, na łyżwach, z gracją, wdziękiem i zachwytem w oczach innych? To właśnie nie jestem ja. Jestem przeciwieństwem, tylko kolor włosów się zgadza. I jako największa pokraka na lodzie, jako wieczny śpioch, który ma problemy żeby wstać o dziesiątej rano, a co dopiero wcześniej- zrobiłam to. Wstałam o ósmej rano i spędziłam półtorej godziny na lodowisku. Cały czas w łyżwach, cały czas na lodzie. Jeżdżąc. Wydaje się nieprawdopodobne? A jednak.


To jest też ten moment, gdy przedstawiam po raz pierwszy zdjęcie dokumentujące dzień. Nie będzie to regułą i wcale nie robię tego dlatego, że zostało trochę strony, a ja nie wiem co dalej napisać, bez lania wody i bredzenia. Oto zdjęcie, nacieszcie się, bo może pierwsze i ostatnie jednocześnie. 


niedziela, 4 stycznia 2015

/Dzień 4./

To dopiero czwarty dzień, a pojawia się pierwszy problem w zaplanowaniu i wykonaniu konkretnego działania. Pojawiła się nawet myśl że przecież podróż samochodem to wystarczające działanie, ale tak naprawdę nie. Wcale nie było tej myśli i wcale to nie jest wystarczające coś. Podróż tak czy inaczej by dziś była, zresztą nie ma w niej nic aż tak niezwykłego, poza faktem że trzeba pokonać kilkaset kilometrów. Równie dobrze mogłabym uznawać za niesamowite wydarzenie każdy przejazd tramwajem czy metrem. I o ile dla dużej części Polaków jazda metrem jest czymś nadzwyczajnym, to dla mnie nie, jeżdżę nim czasem po kilka razy dziennie, i o wiele częściej mnie ono denerwuje niż cieszy. Czy kiedykolwiek warszawskie metro mnie cieszyło? Pomijając pierwszą jazdę, której nawet nie pamiętam, i kilka chwil, kiedy owszem, śmiałam się w metrze, ale nie z powodu metra, to raczej nie. Zdecydowanie nie. Warszawskie metro mnie nie śmieszy. Nic a nic.

To wszystko jednak nie rozwiązuje problemu zadania. Ogarniacie w ogóle? Dzień czwarty, w założeniu ma być ich trzysta sześćdziesiąt pięć, a ja już mam problem. Powodzenia sobie życzę. No nic, problem wciąż istnieje. W ogóle zdałam sobie sprawę, że wybrałam sobie kijowy czas na początek zadania, choć skoro ma trwać rok to i tak musiałabym ten okres przetrwać, ale zimą najmniej się chce i najmniej można. Najmniej się chce.

Gdyby był śnieg- mogłabym ulepić bałwana, walić kogoś śnieżkami albo zjechać na sankach skądś. Śniegu nie ma, można zostawić pomysły. I przejść do tych wszystkich, których nie ma. Założyłam sobie, że ważne będą te działania, które danego dnia skończę. Nie zaliczę książki, której nie dam rady w całości przeczytać. Nie liczy się też nic, co i tak bym zrobiła (patrz wyżej). Ani nic, co robię z większą niechęcią.  Jeśli robię z mniejszą to muszę zakończyć z jakąkolwiek radością/satysfakcją, inaczej nie ma sensu.

To niczego nie ułatwia.

Jako że nie mam pojęcia, o której dotrę do domu, postanowiłam, że pozostawię sobie pewną dowolność, a dokładniej mały wybór. Spacer albo gorąca czekolada z rodzeństwem. Otóż- jeśli w domu pojawię się w okolicach godziny piętnastej, to bardzo słabo widzę spacerowanie (przez słowo spacerowanie rozumiem spacerowanie przez co najmniej pół godziny) w ciemnościach po lesie. Nie, nie, nie zrobię tego. Czekolada natomiast wydaje się być dokładnym przeciwieństwem tego. Właściwie nawet nim jest. Mleko, słodkie kakao, bita śmietana, pianki marshmallow, hasztag miłość, hasztag kalorie, hasztag moje rodzeństwo mnie pokocha. Jesteście ciekawi, wiec podam też składniki spaceru. Zimno, wiatr, błoto, hasztag ile jeszcze, hasztag gdzie mój dom, hasztag umieram.

Nie dopuszczam hasztagów nigdzie poza instagramem, nie wiem czemu tu się znalazły. Co ten nowy rok robi z ludźmi. Ze mną.

Jakkolwiek to nie brzmi- co dokładnie zrobiłam dowiecie się jutro, gdy nadejdzie czas na wpis z dnia piątego. Może się tez okazać, że wyleciałam w kosmos, zabiłam się skacząc ze spadochronem lub spadłam w szczelinę wspinając się na jakąś górę. Wtedy nie dowiecie się, co się stało, bo wpisu nie będzie. Ewentualnie z kosmosu tak, ale na to prawdopodobieństwo jest chyba najmniejsze. Choć fajnie by było.


Pozdrawiam was z drogi, gdzieś między punktem A a punktem B. Na pewno słucham właśnie muzyki, przysypiam, i mam nadzieję, ze droga zaraz się skończy. 

Wierzę, ze wasza niedziela jest bardziej ambitna. 

sobota, 3 stycznia 2015

/Dzień 3./

Zacznę od tego, że się wczoraj udało i przepłynęłam 750 m z małym zapasem. Przeżyłam, mam się dobrze i mogę kolejny raz zapisać stronę, nie zmieniając przy tym waszego życia. Jak wspaniale!

Byliście ostatnio w kinie? Albo inaczej- jak często chodzicie do kina? Jakie filmy wtedy wybieracie? Odzew jest minimalny, więc, nie czekając na wasze odpowiedzi, napiszę o sobie. Kino nie jest u mnie bardzo częste ze względu na to, że po prostu kosztuje. Dużo kosztuje. Co prawda lubię oglądać filmy w kinie, bo ekran duży, dźwięk dobry, ale też mam często nieszczęście do siedzenia obok ludzi, którzy lubią przeżywać filmy nie kryjąc się z tym. Mam w tej chwili w głowie kilka obrazów, ale moje dzielenie się nimi chyba wyszłoby trochę poza limit kartki i mój wewnętrzny limit tego, czym się dzielę, więc będziecie mieli okazję, by się dowiedzieć, jak zapytacie. Nie zapytacie, ale i tak wiele nie stracicie.

Byłam w kinie dzisiaj. Tak, to właśnie było moje dzisiejsze działanie- wyjście do kina. Wybór filmu nie był szczególnie trudny, po zwiastunie chciałam bardzo zobaczyć film „Wielkie oczy”. Wiedziałam, że reżyserem jest Tim Burton, co jeszcze bardziej zachęciło i generalnie sprawiło, że dzisiejsze wczesne popołudnie spędziłam oglądając jego dzieło.

Czy film jest dobry? Tak. Lubię klimat lat sześćdziesiątych, stroje, m
uzykę, lubię go oglądać na ekranie, wczuwać się. Wiem, że to że ja lubię nie sprawia, ze film jest dobry, no ale lubię. Amy Adams, która grała główną rolę wykonała świetną robotę, mniej podobała mi się gra Christopha Waltza, ale też była dobra. Historia ciekawa, prawdziwa, co tez bardzo lubię w filmach, czasami przewidywalna, czasami nie do końca oczywista. Dobre zdjęcia, spójna całość.

Skłamałabym jednak mówiąc, ze się ani trochę nie zawiodłam. Film niby Tima Burtona, ale nie bardzo było czuć w nim jego klimat. Filmweb podpowiada, ze widziałam sześć filmów tego reżysera, co zdecydowanie nie jest porywającą liczbą, pozwala jednak na lekkie rozeznanie w tym, co artysta potrafi, na co go stać, jaki ma styl. I trochę mi Burtona w Burtonie zabrakło, gdybym nie wiedziała że to jego film, to bym raczej nie zgadła.

Druga rzecz jest taka, że film miał być dramatem. Częściowo był dramatem, to na pewno, w dużej części jednak był bardzo komediowy. Nie żeby to było złe, ale poszłam na dramat i dostałam film z krztyną dramatu. Film dobry, ale nie spełniający do końca moich oczekiwań.

A co do samej treści- słyszeliście kiedyś o Margaret Keane? Malarka, której dzieła może mnie nie porwały, ale dawniej porwały tłumy. Malowała dzieci z dużymi, wręcz ogromnymi, oczami, a te były sprzedawane jako dzieła jej męża. Ja, przy okazji  filmu, usłyszałam o niej po raz pierwszy, trochę się dziwię, ale z drugiej strony nie jestem bardzo obeznana w malarstwie więc nie powinno to dziwić. Film pokazuje jej historię od ucieczki od pierwszego męża, przez rozkwit kariery, a na sam koniec mamy szansę zobaczyć współczesne zdjęcia artystki i jej męża. Swoją drogą- zdjęcie Margaret Keane z Amy Adams jest przeurocze. Zawsze byłam zdania, że to niesamowite, gdy można poznać osobę, którą się gra w filmie, a co dopiero mieć z nią zdjęcie na pamiątkę. Może raczej w drugą stronę wartościowanie, ale mimo wszystko- mega.

Z dzisiejszej strony wyszła moja nieudana recenzja filmu (kiedyś musi być pierwszy raz), ale na zakończenie, jako że dni ponad trzysta przede mną, gdyby ktoś chciał potowarzyszyć, to w nadchodzącym roku będzie trochę filmów, które z chęcią bym zobaczyła. Carte Blanche, z Andrzejem Chyrą w roli głównej, wchodzi do kin pod koniec stycznia, tak na przykład.


Miłego wieczoru i do napisania/przeczytania/pomilczenia jutro!

piątek, 2 stycznia 2015

/Dzień 2./

Wiecie, dlaczego postanowienia noworoczne są do kitu? Posłużę się samą sobą, aby przedstawić przykład. Otóż trochę was wczoraj wrobiłam, bo miałam postanowienie, ale stwierdziłam, że po co się nim dzielić, tylko większe prawdopodobieństwo, że mi nie wyjdzie.  Czy można nazwać postanowieniem noworocznym coś, co się łamie już 19 godzin po sylwestrze? Tak właśnie myślałam.

Słodycze i słone przekąski już zjadłam, łamiąc tym samym owe postanowienia, został więc ten blog. Postanowienie, które nie jest postanowieniem, niby, choć skoro postanowiłam pisać to ciężko nazwać to inaczej. Jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości to moje procesy myślowe bywają skomplikowane i nie zawsze umiem wyjaśnić, o co mi chodzi, czasami inni nie rozumieją, a bardzo często sama się we wszystkim plączę. Mam nadzieję, że nadążacie, bo ja się już zdążyłam zgubić. Wracając- został ten blog, jest godzina 16 a ja siedzę przed praktycznie stroną w Wordzie, stroną numer dwa. To właściwie idealny moment, by skasować bloga i wrócić do czytania/grania/oglądania czy czegokolwiek innego.

ALE! Odczułam głęboką potrzebę, aby napisać tu to słowo, choć nie wiem, co miałabym za jego pomocą przekazać. Podzielę się jednak wątpliwościami, jakich doświadczyłam gdy przez dłuższą chwilę zastanawiałam się nad tym czymś. To nie jest, nie był i nie będzie pamiętnik. Pamiętnik, internet i inni ludzie- to się nie łączy, a już na pewno się nie łączy z pozytywnym efektem. Nie, nie, nie. Jeśli ktoś się tu znalazł z nadzieją, że przeczyta moje wspomnienia/urzekające historie/wyznania miłosne to czerwony krzyżyk zaprasza. Prawy górny róg ekranu.

Widzicie, ja naprawdę nie wiem, co tu będzie, wiem natomiast czego tu na pewno nie będzie. To zawsze jakiś początek, moim zdaniem. Tak czy inaczej, pierwszy sukces już jest, księga Rut przeczytana. Wciąż jednak trwa dzień dzisiejszy, a zadania jak nie było tak nie ma. Postanowiłam sobie jednak, że będą to takie zadania, o których będę pamiętała, dajmy na to, za dwa tygodnie. Jak mnie ktoś zapyta 15 stycznia co robiłam pierwszego, ja bez wahania odpowiem „Czytałam Księgę Rut!”, nawet jeśli to zajęcie nie zajęło mi nawet jednej godziny.

Wiem, że na pewno nigdy o tym nie mówiłam, więc daruję sobie pytanie czy to zrobiłam, ale postanowiłam sobie kiedyś, że wystartuję w triathlonie. Brzmi strasznie, wygląda jeszcze gorzej, ale może być całkiem ciekawe. Nie mówimy oczywiście o żadnym ironmanie, bardziej o sprinterskim lub w ogóle super sprinterskim. Nie będzie się wam chciało sprawdzić co to, więc już mówię- Triathlon Sprinterski to 0,75 km pływania, 20 km na rowerze i  5 km biegu. Super Sprinterski to natomiast 0,6 km pływania, 15 km na rowerze i 3 km biegu. Nie jest tego aż tak dużo, można wszystko przeżyć. Jako osoba, która wiosną jeździ na uczelnię rowerem, w sumie niewiele ponad 50 km na dzień, stwierdzam, że rower pójdzie, pojedzie, najłatwiej. Co prawda umiem pływać i czasami biegam, ale prawie kilometr w wodzie i pięć biegiem? Jest wyzwanie!

Na zewnątrz wieje wiatr, ja jestem trochę przeziębiona i jest mi zimno, bo przecież jest zima a ogień w kominku przygasa. Czy jest czas mniej odpowiedni na to, żeby iść na basen? Pewnie tak, choć w tej chwili takiego nie dostrzegam, dlatego też dziś mam zamiar przepłynąć, na basenie, 0.75 kilometra. Początkowo miało być pół, ale w sumie pół kilometra to 20 basenów po 25 metrów, więc coś trudniejszego trzeba było wymyślić. Nie pływałam już dawno, więc pewnie dłuższą chwilę będzie trzeba pływać, ale mówi się trudno.

Tak, wiem, bieganie też tu jest, ale nie dziś, nie teraz, nie w tym życiu. Zostaje na to jeszcze jednej z pozostałych 363 dni, chyba zdążę.


A tymczasem miłego piątku, do zobaczenia na basenie, choć pewnie właśnie siedzicie pod ciepłymi kocami i się w duchu śmiejecie z tego, że jakiś głąb postanowił zamarznąć w drodze na/z basen/u.
Życie.

czwartek, 1 stycznia 2015

/Dzień 1./

Zaczął się nowy rok, a ja leżę skacowana na łóżku i myślę tylko o tym, by w tym roku dotrzymać moich postanowień noworocznych, czego nie dokonałam do tej pory nigdy. I o wodzie. I kawie. Dobra, skłamałam. Kawa jest obrzydliwa, nigdy bym o niej nie marzyła. Siedzę na łóżku, oparta plecami o ścianę, z absolutnie, całkowicie trzeźwym umysłem. Tak, tak, nie piłam w sylwestra i czuję się z tym fantastycznie. Wiecie jaki to świetny sylwester, gdy zostajesz w domu, robisz co chcesz, z kim chcesz, ile czasu chcesz, nagle orientujesz się, że jest za pięć dwunasta i wtedy właśnie postanawiasz wyjść aby pooglądać jak sąsiedzi strzelają fajerwerkami? Nie fajerwerki są fajne, fajna jest ta wolność, gdy właśnie tej nocy, kiedy inni piją, tańczą, pewnie się denerwują, ze nie jest tak fantastycznie jak miało być, wiec cały rok będzie do bani, ty siedzisz w dresie na kanapie, oglądasz jakąś bajkę, słuchasz muzyki, czytasz książkę, zajadasz się popcornem. Czy ten cały rok może być lepszy od tego sylwestra?

No i nie mam postanowień noworocznych, tak wracając do początku. Tylko jedno, ale ciężko to nazwać postanowieniem.  Znacie te obrazki, które pierwszego stycznia są wszędzie? Tumblr, Flickr, i tak dalej. „Jedna książka, dwanaście rozdziałów, trzysta sześćdziesiąt pięć stron, spraw by były piękne” bla, bla, bla. Zważywszy na te moje „bla”, na to, że pierwszego stycznia wszyscy się zachwycają, a później jest szary rok i nikt nie wie o co chodzi, zważywszy na to, że po co postanawiać, skoro i tak się wszystko zniszczy- ja nie postanawiam, ja działam. Brzmi górnolotnie, do porzygu słodko i ogólnie jedno wielkie bla. Stąd otwarty właśnie word, stąd blog, którego zaraz założę, i to przeświadczenie, że właśnie teraz się uda. Choć nigdy wcześniej nie próbowałam.

Mam 365 dni. Dobrze, że w tym roku luty taki krótki. 8760 godzin, minus po osiem na dobę, kiedy będę spała (2920 godzin! Zaoszczędzę wam liczenia, to 121 dni, ile życia przespane!) daje w efekcie 5840 godzin, które mam zamiar przeżyć. Nie przetrwać a przeżyć. Może nie będę w tym czasie leciała w kosmos, nie będę zdobywała Mount Everestu, nie pojadę na safari ani nie zbawię świata. Ale mam zamiar przeżyć ten rok na miarę swoich możliwości. Zrobić te wszystkie rzeczy, na które dotąd nie miałam czasu, odwagi, może siły. Zakończyć wszystko to, co już dawno chciałam zakończyć, rozpocząć to, co też dawno chciałam rozpocząć. Brzmi tajemniczo? Wierzcie mi, że dla mnie jest to jeszcze bardziej tajemnicze. Nie mam zielonego, bladego, niebieskiego ani różowego pojęcia, co ja właściwie będę robiła. Pusta głowa.

I tu z pomocą przychodzi ten blog, którego jeszcze nie ma, jak będziecie czytali to już będzie, na którym to będę pisała. Dzień po dniu. Każdego dnia jedna strona w Wordzie. Tak żeby w sumie wyszło 365- to dla niekumatych. Nie zdziwię się, jeśli zdarzy się dzień, kiedy nie napiszę absolutnie nic odkrywczego, interesującego i wychodzącego poza ramy (studia, studia, studia, studia (…) studia, spać), ale dlaczego by nie spróbować? Szesnaście godzin na dobę to niesamowicie dużo. Przeżyć dwadzieścia jeden lat i zdać sobie dopiero teraz sprawę z tego, jak długi jest dzień, to właśnie ja. Aż mnie korci, żeby napisać że i tak mi się nie uda, choć głęboko wierzę w to, że jest zupełnie inaczej.

Tak więc- to jest dzień numer jeden. Pierwszy rozdział, styczeń, rozpoczęty. Jeszcze 364 dni i koniec, tak! Żartowałam, podoba mi się ten pomysł. Zadanie na dziś, które sobie postawiłam, nie jest zbyt kreatywne, bo też dzień nie jest zbyt kreatywny, pełen życia i ogólnie idei. Kiedyś już czytałam, ostatnio (w tym przypadku ostatnio jako dwa lata z hakiem) jednak nie umiałam na to znaleźć czasu, więc właśnie dziś przeczytam Księgę Rut. O nie, Pismo Święte, Bóg, czytanie! Lololo, czerwony krzyżyk jest w prawym górnym rogu, pozdrawiam!

Mam na imię Magdalena i to jest mój dzień numer jeden.